27 lutego 2015

Literatura i życie

Artur Dziak

Początki pracy w Libii są koszmarne. Nie mam żadnych znajomości, nie mam pieniędzy, bo zapłacą mi dopiero po paru miesiącach, w związku z tym nie mam samochodu w kraju, w którym można żyć bez nóg, ale nie bez własnego środka lokomocji. Wybierając się do Libii, zabrałem kilka walizek potrzebnych rzeczy, w tym eleganckie garnitury, krawaty, koszule i buty, aby mieć ubranie na każdą okazję, naturalnie także na rauty, wizyty w filharmonii i w teatrach. Rzeczywistość na miejscu przekracza wszelkie wyobrażenia. W Trypolisie, tak jak w całej Libii, nie ma żadnego życia kulturalnego i rozrywek dla ducha. Jest tylko jeden, jedyny teatr i do tego lalkowy! Pozostaje zwariować, bo nawet upić się nie można, gdyż kefaliki nie tolerują gorzały. Za jej picie idzie się zresztą do kalambusza, czyli do więzienia, które z racji usytuowania na Saharze nawet nie jest ogrodzone. Nie musi być, bo uciekać z niego nie ma sensu. Każdego chętnego do podjęcia takiej próby w dzień zabije słońce, a w nocy jadowite węże lub skorpiony.
Całe szczęście, że mieszkam dwa kroki od morza, bo jestem z zamiłowania pływakiem i ratuję się pływaniem.
Po kilku przymiarkach wybieram sobie zaciszne i odizolowane od portu skały, miejsce bezpieczne, do którego nie dociera żadna hołota, więc nie ma wrzasku i stert śmieci. Zawsze po pracy w szpitalu tam pływam i wyleguję się, dopóki wielka misa czerwonego słońca nie utopi się gdzieś za horyzontem w morzu. Aby uchronić umęczone słońcem oczy, układam się często na brzuchu na dużej desce, którą przerzuciłem nad niewielką rozpadliną. Ponieważ nawet w pozbawionych na pozór wszelkiego życia skałach zawsze coś się dzieje, od czasu do czasu mam rozrywkę. Pewnego dnia widzę, że z rozpadliny wysuwa się wąsaty pyszczek, a za nim łepek i całe ciało. Przed sobą mam myszkującego szczurka, który prawie cały czas pociesznie się myje, pocierając ciałko łapkami. Gdy nieopatrznie zmieniam pozycję, szczurek natychmiast nurkuje w dziurę i już po nim. Następnego dnia przynoszę różne okruszki dla szczurka, w nadziei, że powróci. I rzeczywiście, po pewnym czasie ponownie pojawia się wąsaty pyszczek. Towarzysz mej niedoli przybiega małymi susami, cały czas jednak trzyma zadarty do góry pyszczek z obserwującymi mnie małymi węgielkami oczu. Pilnując, by się zbyt gwałtownie nie poruszyć, próbuję leciutko strząsać z deski okruszki. Trwa to długo, ale w końcu, po pokonaniu wrodzonej nieufności, szczurek sięga po jeden okruszek. Natychmiast z nim ucieka i tyle go widzę. Już do wieczora nie daje znaku życia.

Opowiadam o tym znajomemu Beduinowi, który radzi, bym cały czas coś mówił lub gwizdał, dzięki temu szczurek nabierze do mnie zaufania. I rzeczywiście, w miarę upływających dni szczurek coraz mniej się mnie boi. Wówczas nadaję mu imię Pipek.
Z czasem Pipek pojawia się, kiedy tylko słyszy z oddali mój głos, i wita mnie, stając na tylnych łapkach w oczekiwaniu na przynoszone z kuchni szpitalnej smakołyki. Pewnego dnia Pipka zabrakło. Choć rozpaczliwie go nawoływałem, gwizdałem, podrzucałem okruszki, nie pokazał się. Po jakimś czasie pogodziłem się z sytuacją, ale było mi tęskno za przyjacielem, który tak umilał mi samotność na skałach. Pewnego popołudnia, kiedy już prawie zapomniałem o Pipku, jak zwykle przewróciłem się na desce na brzuch i zobaczyłem go stojącego na dnie rozpadliny. Bacznie mnie obserwował, ale nie wspinał się na tylne łapki w nadziei otrzymania poczęstunku. Po krótkiej chwili Pipek znikł w skalnej szczelinie, co mnie nieco zaniepokoiło. Jednak po kilkunastu sekundach pojawił się.
Za nim grzecznie maszerowało kilka malutkich szczurków, które jak dzieci z przedszkola idą sznureczkiem. Wówczas zorientowałem się, że mój Pipek jest mamą Pipkową!
Szczęsne chwile mają podobno zawsze swój początek i swój koniec. Tak było i z naszą idyllą. Pewnego dnia do mojej kryjówki zaczęły podpływać potężne holowniki i zwalać olbrzymie głazy, rozpoczęła się rozbudowa portu. Zamęt i przeraźliwe hałasy wystraszyły prawdopodobnie szczurzą rodzinkę (nie dopuszczałem myśli, że stało się coś innego), bo od tego momentu Pipkowa z dziećmi już się nie pojawiła. Jeszcze długo, bo aż do jesieni, przychodziłem na skały, by pływać w morzu, ale już nigdy nie zobaczyłem wąsatego pyszczka Pipkowej ani czeredy baraszkujących, ale posłusznych szczurków. Bezpowrotnie utraciłem coś, co – jak sądziłem – posiadłem na stałe i trwać będzie wiecznie!

Archiwum