28 marca 2015

SMS z Krakowa

Sytuacja jest poważna. W połowie lutego 2015 r. nieznanej proweniencji łoś zaczął się przemieszczać po Krakowie, głównie w rejonie Prądnika (a więc od strony Warszawy), lekko ośmieszając ekipę łowczych, która po tygodniu bezskutecznego pościgu straciła parcie na szkło (podobnie jak „szkło” na mało efektywnych łowczych).
W dodatku łoś, proszę Czytelników, największy ssak jeleniowaty w Polsce, nie tylko objęty jest całoroczną ochroną (a więc zakazem odstrzału), ale też porusza się żwawo (do 60 km na godzinę), jest bardzo zwrotny i mimo sporej masy ciała (500-700 kg) potrafi zręcznie się ukrywać.
Jak i kiedy się to wszystko skończy?
A sytuacja jest poważna, bo Państwo jeszcze macie w pamięci węże boa i pytona tygrysiego buszujące po parkach stolicy, potem watahy wilków w Bieszczadach, niedźwiedzicę spacerującą po Dolinie Chochołowskiej, a w końcu pikiety rolników blokujących drogi pod Siedlcami, domagających się przerzedzenia hord dzików zagrażających mieszkańcom Wawra, Bielan, Białołęki. Nawet rząd się zachwiał.
Zaczynam od łosia, bo mi smutno. Odszedł bowiem ktoś spośród lekarzy Krakowa, kto nie sprawował żadnej znaczącej funkcji, a równocześnie zapisał się w pamięci pokolenia tak trwale, że akademicka kolegiata św. Anny, mimo zimowej aury, pękała w szwach podczas pogrzebu. Zmarł bowiem niespodziewanie, podczas podróży służbowej, profesor Olgierd Smoleński. Człowiek niezwykłej osobowości, arystokrata ducha, dżentelmen, a w latach młodości poeta, aktor studenckiego kabaretu Cyrulik (z którego wyszła Ewa Demarczyk, a w którym Franciszek Serwatka wylansował piosenkę „Konik, z drzewa koń na biegunach”), a zarazem prezes Rady Uczelnianej Zrzeszenia Studentów Polskich Akademii Medycznej.
Role, które pełnił, zdawałoby się nie były do połączenia, ale bywało, że ów profesor na egzaminach specjalizacyjnych pytał o utwory Czechowa i ostatnie premiery teatralne. Jednocześnie jako nauczyciel akademicki Kliniki Nefrologii CM UJ, jako wieloletni ordynator i organizator tejże w Szpitalu im. L. Rydygiera, jako założyciel znaczącej Fundacji Amicus Renis i organizator największych w kraju „Dni Dializoterapii”, jako redaktor i wydawca kwartalnika „Dializa i Ty”, jako uwielbiany przez pacjentów lekarz – był kimś, jakby nie z tego już świata, powalającym elegancją, klasą, a jednocześnie wrażliwością na każdy ból, nie tylko fizyczny. Po tym odejściu chciałoby się powtórzyć za W. Audenem: „Niech staną zegary, zamilkną telefony (…)
i w miękkiej werbli ciszy wynieście trumnę”.
A Izba liczy dni do Okręgowego Zjazdu „budżetowego” i uroczystości 25-lecia odrodzonego samorządu. Właśnie przejrzałem pierwszy numer „Biuletynu Lekarskiego” wydanego przez dr. Jana Kowalczyka w 1989 r., na powielaczu, na dwóch kartkach A4, przełamanych na pół.
A na nich skład pierwszej Okręgowej Rady, wyłonionej na pierwszym zjeździe, pierwszy regulamin obrad i pierwszy komentarz pierwszego wybranego wtedy prezesa ORL, dr. Jana Ciećkiewicza.
Wiele nazwisk „wyparowało” już z pamięci. I zniknęło, jak zniknie ten łoś. Ale wiele pozostało, zapisując złotymi zgłoskami swoją obecność. I tamtym, i tym należy się pamięć.

Stefan Ciepły

Archiwum