28 sierpnia 2015

Zanim będziemy Holendrami Wschodu

Paweł Kowal

Na pytanie „co słychać?” Polacy odpowiadają „stara bieda”. Jeden z moich amerykańskich przyjaciół o polskich korzeniach mawia, że w Warszawie nietrudno być prorokiem, bo wiadomo: ludzie uważają, że jutro może być tylko gorzej. Zaczynamy od pesymistycznego scenariusza: w Unii Europejskiej będą narastać problemy na tle stosunku do imigrantów. Putinowi uda się przekonać do otwartego złamania unijnej solidarności kilka państw, które jednostronnie zniosą embargo. Francja z Niemcami nie rozwiążą UE, ale zdecydują się na powołanie do życia jakieś Unii ekstra plus, stworzą wspólne państwo. Mocarstwa zmuszą Ukrainę do federalizacji, państwo to powoli będzie się rozpadać, co roku protesty i chaos wyniosą do władzy w Kijowie coraz bardziej radykalne rządy. Polska po kilkunastu latach znajdzie się w swego rodzaju czarnej dziurze bezpieczeństwa, na peryferiach europejskiej polityki, bez inwestycji, niepewna, czy sama jest w stanie się obronić i czy ktoś się za nią ujmie, jakby przyszło co do czego.
Jest i scenariusz na przeciwległym biegunie: Ukraina da sobie radę z interwencją wojskową Rosji, reformy Kijowa przyniosą efekty, a za – powiedzmy – 20 lat wydarzy się coś podobnego do ugody z 1654 r. Bohdana Chmielnickiego z carem Aleksym I w Perejasławiu, choć i wówczas takie porozumienie wydawało się nierealne. Ukraina przesunie się na Zachód, a Polska pierwszy raz od niepamiętnych czasów nie będzie państwem granicznym, przedmurzem ani niczym podobnym. Kolejne pokolenie młodych Rosjan zbuntuje się przeciw imperialnym ambicjom władzy realizowanym z ich podatków. Polacy się wzbogacą, kolejne generacje zaoszczędzą trochę grosza: mniej będziemy wydawali na wojsko, więcej na kulturę. Będziemy jak Holendrzy Wschodu: pewni siebie, bogatsi, trochę rozleniwieni, czerpiący dochody z usług i tranzytu.
Czy coś łączy oba scenariusze (ich warianty można mnożyć)? Dwie rzeczy. Po pierwsze, przyszłość kształtuje się teraz, na naszych oczach. Po drugie, polityka zagraniczna w dobrym czy złym czasie zaczyna się w kraju. Gdy władza i opozycja potrafią czasami zagrać razem, nawet najgorsze przewidywania wydają się mniej groźne. Ciążące nad Polską od XVI w. przekleństwo polegało na tym, że wszystkie nasze spory były widoczne dla konkurentów w Europie jak na dłoni i dziecinnie łatwo było rozgrywać ambicje magnatów przeciw królowi, a endecję przeciw sanacji. Nie wiemy, czy w polityce między-narodowej zaświeci dla nas jeszcze słońce, czy zaczną się już słoty i gradobicia, ale jedno powiedzieć można z pewnością: w czasach, które idą, ważne sprawy państwa będą w rękach nowego prezydenta (muszą to przyznać nawet jego oponenci) i dlatego deklaracja Andrzeja Dudy, że chce jednoczyć Polaków wokół wspólnych celów w polityce zagranicznej, nabiera znaczenia nie mniejszego niż jedność Polaków przed ćwierćwieczem, gdy rozpadał się Związek Radziecki.

Archiwum