29 kwietnia 2014

Moje adresy, cz.2 – Karty historii

Irena Ćwiertnia

Między ogródkiem Hoovera a skwerem z pomnikiem wieszcza znajdowała się przelotowa uliczka, na której w latach 30. pojawiły się taksówki. W moim wczesnym dzieciństwie, w latach 1925-1927, dziadziuś Jan wynajmował na okres kilku miesięcy willę w Konstancinie. Następowała generalna przeprowadzka na tzw. letniaki. Konnym wozem jechały materace, pościel, leżaki i wiele przedmiotów koniecznych do prowadzenia gospodarstwa. Dziadziuś z moją mamą, Niną, i służącą pozostawali w Warszawie. Podczas lata na świeże powietrze wyjeżdżała ze mną babcia. Towarzyszyła nam zawsze kuzynka dziadka, Irenka, dziewczynka w tym samym wieku co ja. Razem chodziłyśmy podziwiać wspaniałą posiadłość z dużą drewnianą willą, należącą do starszego felczera Stanisława Mrozowskiego, który był nauczycielem dziadka. Odwiedzałyśmy miejscowego masaża, by delektować się świeżymi, ciepłymi blutwurstami.
Po przyjeździe do Warszawy w świąteczne dni udawałam się z mamą lub babcią do parku Łazienkowskiego. Chojny dla mnie dziadziuś pewnego poranka wręczył mi monetę pięciozłotową. Miała wtedy dość znaczną wartość i została przeznaczona na wyprawę z babcią do Łazienek. Aby przyjemność była pełna, miałyśmy pojechać dorożką. Dziadziuś wiedział, że uwielbiam jazdę konną przez ulice Warszawy. Po spacerze w ogrodzie miałyśmy udać się do cukierni na smakowite lody i drożdżowe ciastka. Byłam tym projektem zachwycona. Tak się cieszyłam, że z radości skakałam w pokoju, w dłoni trzymając monetę. W pewnej chwili, gdy fikałam koło otwartego okna, pieniądz wysuną mi się z ręki i spadł na trotuar. Narobiłam wielkiego rwetesu. Służąca zbiegła szybko z drugiego piętra, za nią pobiegła babcia, ale obcy znalazca był szybszy. Moneta przepadła i wycieczka nie mogła się odbyć.
Z dziadziusiem Janem bardzo lubiłam spacerować wzdłuż Krakowskiego Przedmieścia. Dochodziliśmy aż do kościoła Świętego Krzyża. Przed nim zatrzymywałam się obowiązkowo. Koło świątyni stali lub klęczeli starcy z wyciągniętymi rękami, oczekujący na jałmużnę. Udało mi się zawsze uprosić dziadka o kilka drobnych monet, które składałam w oczekujące dłonie. Na moje małe nóżki była to daleka wyprawa, toteż w drodze powrotnej odpoczywałam przed pałacem Radziwiłłów, w którym mieściło się Prezydium Rady Ministrów. Wejścia na teren pałacu strzegli policjanci z szablami u boku oraz cztery olbrzymie kamienne lwy z 1821 r. Zatrzymywałam się koło nich i dalej nie chciałam iść. Domagałam się, aby dziadziuś zatrzymał dorożkę. Z trudem przekonywał mnie, że nasz dom jest już widoczny i że za chwilę będziemy w mieszkaniu.

Dochodziliśmy do pałacu Wessla. Od 1874 r. znajdowała się tu siedziba Poczty Saskiej. Przed pałacem siedzieli na ławkach weterani z powstania styczniowego. Czekali na zlecenia. Roznosili pilne listy, prezenty lub kwiaty. Byli ubrani w granatowe uniformy ze świecącymi guzikami. Ich czapki miały amarantowe otoki. Zawsze uśmiechnięci, chętnie wykonywali otrzymane zlecenia. Na parterze pałacu Wessla znajdował się duży sklep kolonialny, z wejściem od ul. Trębackiej. Był bardzo dobrze zaopatrzony w zagraniczne towary spożywcze. Dziadziuś przed świętami kupował w nim wina węgierskie lub reńskie, słodkie daktyle w podłużnych pudełkach, figi i inne łakocie.
Byłam dzieckiem bardzo żywiołowym, psotnym, pełnym niesamowitych pomysłów. Potrafiłam do rosołu wpuścić kostkę mydła, naszykowane do gotowania pierogi powrzucać do popielnika. W mieszkaniu dziadków nie było instalacji gazowej. Babcia bała się gazu i zatrucia. W kuchni palenisko było zasilane węglem, który z mozołem przynosił, dźwigając na plecach ogromny wiklinowy kosz, kosztujący 5 zł – pracownik ze składu opałowego z ul. Bednarskiej. Za moje psoty i złośliwe pomysły byłam karcona przez mamę przygotowaną w tym celu rózgą, wiszącą na widocznym miejscu. Najczęściej było więcej mojego wrzasku niż wymierzonych kar. Niesamowity raban robiłam wtedy, gdy cała rodzina udawała się wieczorem do teatru. Nie chciałam położyć się do łóżka, wyciągałam z szafki wszystkie garnki i tłuczki. Urządzałam prawdziwy jazz-band.
W takich chwilach jedyną ucieczką była ukochana „Babkiełajka” Józia. Służąca nie mogła sobie ze mną poradzić, aż do czasu, gdy zmęczona wyczynami, kładłam się i usypiałam.
W maju 1926 r. Józef Piłsudski dokonał zamachu stanu, obalił rząd Witosa. Na ulicach stolicy rozległy się strzały. Przerażona hukiem, ukryłam się pod dużym dębowym stołem. Domownicy czekali z obawą na powrót dziadka. Z racji swojego zawodu, posiadając zaświadczenie z 1920 r. potrzebne do wykonywania funkcji felczera – całe dnie był zajęty niesieniem pomocy rannym. W ciągu trzech dni walk w Warszawie było ponad tysiąc rannych i czterystu zabitych.

Archiwum