29 czerwca 2014

Na marginesie – 25 lat bezradności

Ewa Gwiazdowicz-Włodarczyk
redaktor naczelna

4 czerwca br. minęła, hucznie świętowana, 25. rocznica pierwszych częściowo wolnych wyborów, uważanych za początek przemiany ustrojowej w Polsce. Miło było wysłuchać przemówienia prezydenta USA Baracka Obamy, który dziękował Polsce za jej wkład w odzyskanie wolności przez kraje Europy Wschodniej. Prezydent Obama zauważył także gospodarcze dokonania Polaków i pozytywne zmiany w rozwoju kraju na przestrzeni tych 25 lat.
Zdziwiła mnie natomiast informacja o pancernym samochodzie prezydenta, wyposażonym m.in. w zapas krwi dla amerykańskiego obywatela nr 1. Ta zapobiegliwość służb amerykańskich chyba nie miała nic wspólnego z powszechnymi brakami tego bezcennego leku w Polsce. Bo gdyby tak było, to za kolumną prezydencką zapobiegliwi Amerykanie holowaliby cały szpital, oczywiście z własnym personelem, na wypadek, gdyby trzeba było prezydentowi udzielić pomocy medycznej.
Nie kwestionując korzystnych zmian, które nastąpiły przez te 25 lat, muszę skonstatować, że ominęły one polski system ochrony zdrowia. Wprawdzie przekształciliśmy system finansowania z Siemaszkowskiego – budżetowego na ubezpieczeniowy, co spowodowało, że zaczęliśmy liczyć koszty. Tylko, czy tylko o to w leczeniu chorych chodzi? Płatnik monopolista, czyli NFZ, który powstał, bo kasy chorych – prowadząc 17 odrębnych polityk zdrowotnych – nie gwarantowały równych, zgodnych z Konstytucją RP możliwości korzystania ze świadczeń medycznych, z braku pieniędzy zapewnia dalsze ograniczanie dostępności tych usług. Prawie wszystkie zarządzenia kolejnych prezesów NFZ, dotyczące warunków zawierania umów o świadczenia medyczne wymyślane są po to właśnie.
Po 1989 r. nastąpiły w Polsce zmiany, takie jak np. poprawa wyposażenia polskich szpitali w nowoczesną aparaturę, ale i tu nie ustrzegliśmy się błędów. Po co w Warszawie aż pięć aparatów PET? Czy tomografy komputerowe muszą być w każdym szpitalu, skoro brakuje radiologów (m.in. dlatego niektóre z nich pracują tylko po kilka godzin dziennie i to nie przez cały tydzień)? Brakuje lekarzy, pielęgniarek, a dzięki pomysłom decydentów mamy rosnącą armię bezrobotnych ratowników medycznych!
W ostatnich miesiącach moje kontakty z polską służbą zdrowia zmieniły charakter. Otóż z obiektywnego (tak przynajmniej uważam) recenzenta i obserwatora życia służby zdrowia z dnia na dzień stałam się petentem, czyli rodziną chorego. Na każdym etapie funkcjonowania lub raczej braku prawidłowego funkcjonowania system robi wszystko, aby utrudnić potrzebującemu pomoc medyczną. Ratownik medyczny w karetce pogotowia wiezie chorego do najbliższego szpitala (chociaż nie ma w nim potrzebnego choremu oddziału, np. neurologii). Na szpitalnym oddziale ratunkowym ciężko chory diagnozowany jest nierzadko przez kilkanaście godzin i to dlatego, że przywiózł go zespół ratownictwa medycznego. Jeżeli przyjdzie na SOR sam lub przywiezie go rodzina, może to trwać jeszcze dłużej lub chory umrze, niezauważony (niedawno o takim zdarzeniu rozwodziły się media). To wynik nadmiernego obciążenia SOR, bo: niewydolny jest POZ i za mało lekarzy pracuje w szpitalnych izbach przyjęć. Gdy chory dostanie się już na oddział (nie zawsze od razu na właściwy, bo często pacjenta kładzie się na pierwszym wolnym łóżku), okazuje się, że brakuje odpowiedniego (np. ortopedycznego) łóżka, materaca przeciwodleżynowego itd.
Funkcjonujący system zmienił mentalność ludzi pracujących w nim w taki sposób, że najważniejsze stały się procedury, pieniądze, a nie chory człowiek. Coraz więcej lekarzy przestaje patrzeć na chorego holistycznie, o co bezskutecznie apelują WHO i autorytety medyczne. To już slogan, ale trzeba mieć bardzo dużo zdrowia, żeby w Polsce chorować. Bezradnie patrzymy na bezradność polityków.

Archiwum