23 września 2004

Oryginalny pomiar czasu

Na przełomie sierpnia i września 1986 roku profesor Ryszard Rajszys (były dyrektor Instytutu Radiologii AM w Warszawie) i ja zostaliśmy zaproszeni na cykl wykładów z radiologii (as visiting professors) przez Uniwersytet Garyounis w Benghazi. Przelot, pobyt i wszelkie wydatki pokrywały władze uniwersytetu. Lot miał się odbyć boeningiem Libijskich Linii Lotniczych. Trzeba wiedzieć, że w tych latach latanie samolotami libijskimi było „rosyjską ruletką”. Libia, którą zaliczano do „imperium zła”, sponsorowała międzynarodowy terroryzm. W ramach restrykcji Amerykanie odmówili serwisowania libijskich boeningów.
Dla profesora Rajszysa i mnie żaden lot samolotem nie zaliczał się do przyjemności, a zwłaszcza zużytymi samolotami libijskimi. Musieliśmy, za pomocą alkoholu, pokonać strach. W dniu odlotu, jak to jest w zwyczaju, stawiliśmy się na lotnisku dwie godziny przed startem. Po odprawie celnej i bagażowej, w strefie wolnocłowej naszego Okęcia, poszliśmy do restauracji aby troszeczkę się znieczulić i zmniejszyć strach przed lotem. Zamówiliśmy jakąś przekąskę i po 100 gramów wódki (na pokładach libijskich samolotów alkohol był zakazany). Nagłośnienie restauracji było fatalne i nie było słychać, kiedy trzeba udawać się na pokład samolotu. Poprosiliśmy kelnera, żeby zdobył dla nas tę informację. Kelner wrócił po chwili i rzekł: – Mają panowie pół litra czasu. Bardzo nam się ta miara czasu spodobała. Doszliśmy do wniosku, że w przeliczeniu na minuty będzie to około 40 minut. Po spędzeniu w restauracji „pół litra czasu”, weszliśmy do samolotu i po 3 godzinach lotu wylądowaliśmy szczęśliwie w Trypolisie, gdzie przesiedliśmy się do samolotu miejscowych linii lotniczych, do Benghazi.
Niestety, naszych bagaży nie było. Mieliśmy tylko bagaże podręczne i żadnej bielizny na zmianę. Co gorsza, w walizkach były w magazynkach nasze slajdy, przygotowane do wykładów. Codziennie władze uniwersytetu dowiadywały się, co jest z naszymi bagażami i codziennie była odpowiedź – bagaży nie ma!
Zostaliśmy zakwaterowani w luksusowym hotelu „Berenice”, tuż przy nadmorskim bulwarze. Przez dwa tygodnie, na koszt Uniwersytetu Garyounis, byczyliśmy się (spacery, plaża i kąpiel w morzu), chodziliśmy tylko na konsultacje radiologiczne do miejscowych szpitali, ale oczywiście o wykładach, bez slajdów, z winy libijskich linii lotniczych, mowy być nie mogło. Władze uniwersytetu wywiązały się ze swoich zobowiązań finansowych (chociaż wykładów nie było).
W drodze powrotnej, w Trypolisie, jeszcze raz chcieliśmy się dowiedzieć, co z naszymi bagażami. Wprowadzono nas do magazynu, gdzie leżały setki porozrzucanych walizek i, o dziwo, znaleźliśmy nasze walizki w stanie nienaruszonym (kosmiczny bałagan). I tak szczęśliwie, już z bagażami, wylądowaliśmy, po dwóch tygodniach wczasów, w Warszawie. Odprawa celna i paszportowa oraz droga do domu zabrała nam „pół litra czasu” plus 15 minut.

Jerzy BOROWICZ

Archiwum