1 listopada 2004

Był naszym duszpasterzem

Mija dwadzieścia lat od okrutnej śmierci księdza Jerzego Popiełuszki.
Wielu już może o tym nie pamiętać, ale ks. Jerzy był wieloletnim duszpasterzem warszawskiego środowiska medycznego.

Był wypróbowanym przyjacielem lekarzy i pielęgniarek.
W czasie wielkich strajków solidarnościowych w 1980 r. biskup Warszawy, kardynał Wyszyński zlecił mu opiekę duszpasterską nad hutnikami strajkującymi na terenie parafii, w której pracował. I tak już pozostało. Ks. Popiełuszko – kapelan „Solidarności” w Hucie Warszawa. Ale nas nie porzucił. Podczas każdego mniej czy bardziej uroczystego spotkania duszpasterskiego w kościele Sióstr Wizytek towarzyszył ówczesnemu duszpasterzowi krajowemu, ks. prałatowi Z. Królowi. Ale był też dostępny w każdy, jakże trudny i szary dzień. Pomysłem autorskim księdza Jerzego była comiesięczna Msza św. dla środowisk medycznych w dolnym kościele u św. Stanisława. Cenne były te spotkania w czasie stanu wojennego.
Pierwsze dwa tygodnie po 13 grudnia spędziłem w Klinice Chirurgicznej Instytutu Onkologii. Instytut ma chwalebny zwyczaj wzywać byłych pacjentów na badania kontrolne. Profesor się nie zdziwił. Powiedział: Mam nawet wolną izolatkę. A ja bardzo chciałem uniknąć nachodzenia domu i szpitala. Dopadli mnie podstępnie dopiero w drugiej połowie stycznia. Kapitan Dąbrowski i porucznik Lewandowski. Że też ci funkcjonariusze bezpieki mieli tak mało inwencji w szyfrowaniu swych nazwisk. Ale to już całkiem inna historia.
W pierwszą niedzielę stycznia 1982 r. postanowiłem udać się na Mszę św. do kościoła św. Stanisława. Ks. Jerzy przestrzegał zwyczaju, że podczas comiesięcznych spotkań środowisk medycznych każdy z uczestników mógł podczas modlitwy wiernych wygłosić indywidualną intencję. Gdy przyszła na mnie kolej, jedyną intencją, która mi się wówczas wydała stosowną, było wezwanie: Abyśmy nigdy nie ulegali pokusie grzechu nienawiści. Ciebie prosimy, wysłuchaj nas, Panie.
Gdy przyszło do przekazywania sobie znaku pokoju, ks. Jerzy wyszedł zza ołtarza i ściskał nam ręce. Kiedy podszedł do mnie, uściskaliśmy sobie dłonie, a z Jego dobrego, pogodnego uśmiechu mogłem zrozumieć, że i Jemu bliskie jest to wezwanie.
To był początek stanu wojennego. Nienawiść w Polsce siana była programowo, a my zdawaliśmy sobie sprawę, że nie można jej odpierać nienawiścią. Głosił to ksiądz Jerzy Popiełuszko – nie tylko na spotkaniach w duszpasterstwie medycznym. Nie mogli tego znieść. Po kilku miesiącach porwano i w okrutny sposób pozbawiono życia człowieka bezbronnego, schorowanego, którego całym „przestępstwem” było szukanie miłości przez głoszenie prawdy. Uczynili to ludzie zbrojni, mający czuwać nad bezpieczeństwem współobywateli. Jakże musiała ich zaślepiać nienawiść.
Po morderstwie ks. Jerzego Popiołuszki miałem z tą sprawą jeszcze raz do czynienia. Pana Waldemara Chrostowskiego po jego kaskaderskim skoku z pędzącego samochodu leczyłem na plebanii przy kościele św. Stanisława. Tak wówczas zdecydowano. Codziennie jeździłem zmieniać opatrunki. Miał bardzo głębokie otarcia naskórka.
Na pustym parkingu stały zawsze dwa duże samochody. Ü

Jerzy MOSKWA

Archiwum