2 marca 2005

Sylwetki – Marian Garlicki

Życia nie zmarnowałem

W czasie wojny oficer Armii Krajowej, zastępca szefa służby zdrowia AK na okręg lwowski, został po wojnie generałem Ludowego Wojska Polskiego. Prof. Marian GARLICKI, wybitny ortopeda i traumatolog, miał długie i ciekawe życie. Zmarł w 2002 roku w wieku 94 lat. „Jedno mogę stwierdzić na pewno, że życia nie zmarnowałem” – zanotował w swoich wspomnieniach.*

Będę generałem
Upalny sierpień 1914 roku, Truskawiec. W parku zdrojowym przygrywa kuracjuszom orkiestra kameralna braci Klosiów z Drohobycza. Nagle zaczyna grać hymn austriacki „Boże, wspieraj, Boże, ochroń nam cesarza i nasz kraj”, przerywany okrzykami „hura! na Serba!”. Mały chłopiec spacerujący z rodzicami, po raz pierwszy w życiu słyszy słowo: wojna.
Rodzinny Drohobycz zdobywają Rosjanie. Magazyny żywnościowe pustoszeją, płonie rynek. Przez miasto przelatują jak huragan sotnie pijanych Kozaków w czapkach z czerwonymi denkami i rozwianych pelerynach, wrzeszcząc: „Bij Żydow, spasaj Rosiju”. Ale nowy sąsiad, rosyjski pułkownik, Polak, jest dobry dla dzieci. Przynosi im smakołyki, a chłopca pyta, kim chciałby zostać w przyszłości. Ten zaś odpowiada bez namysłu: generałem. „A ja ci radzę być inżynierem” – mówi pułkownik. „Nie posłuchałem jednak rady i zostałem lekarzem, czego wcale nie żałuję, tym bardziej że nie ominęły mnie również generalskie szlify” – stwierdza profesor.
Po kilku miesiącach chłopiec obserwuje zza firanki, jak rannego w bitwie sąsiada, pułkownika, żołnierze rosyjscy wywożą z miasta, uciekając przed Austriakami. Oswobodziciele powołują na front kogo się da i przemocą zajmują mieszkania na kwatery. Ojciec chłopca, inspektor szkolny, jest zwolniony od służby wojskowej. Rodzina unika dokwaterowania dzięki matce, która kładzie się do łóżka nasmarowana cykorią, symulując tyfus. Wkrótce jednak życie robi się coraz cięższe. Ceny szybują w górę i do jedzenia jest już tylko kasza. Garliccy szukają ratunku u kuzyna, który jest nadleśniczym w dobrach hrabiów Tyszkiewiczów niedaleko Kolbuszowej. Z dala od wojennej zawieruchy spędzą dwa lata. Czas upływa spokojnie, wyznaczany datami świąt i polowań. Mały Marian uczy się pod okiem cioci Józi, zawodowej nauczycielki, dzięki czemu po powrocie do Drohobycza zostaje przyjęty do IV klasy.

Orzełek w klapie
Jesień 1918 roku, elitarne gimnazjum jezuitów w Chyrowie. Nagle rozlega się huk wystrzałów armatnich, a w chwilę potem tupot butów żołnierskich na korytarzu. Do klasy, w której uczy się 10-letni Marian Garlicki, wpada żołnierz z tryzubem na czapce i karabinem w ręku i woła do wykładającego księdza: „Hady skoro ze mnoju”. We wschodniej Galicji wybuchła wojna polsko-ukraińska.
Marian wraca do Drohobycza znajdującego się w rękach Ukraińców. W szufladzie ojcowskiego biurka znajduje orzełka, którego wpina pod klapę mundurka. W maju 1919 roku drohobyczanie wiwatują na cześć wkraczającego Wojska Polskiego z hallerczykami w niebieskich mundurach na czele. „Mój orzełek znalazł się po zewnętrznej stronie mundurka” – zanotuje profesor. Po kilku miesiącach chłopiec wraca do Chyrowa, gdzie zamiast obowiązującego poprzednio „dęciaka” wkłada rogatywkę z orłem w koronie.
I zaraz jest rok 1920. Bolszewicy zbliżają się do świeżo wytyczonych granic Rzeczypospolitej. Z zagrożonych obszarów ewakuowane są urzędy państwowe, uciekają też cywile. Inspektor szkolny wraz z rodziną zmierza do Krakowa. Tam będą świętować „cud nad Wisłą”.

Będę lekarzem
Maj 1926 roku, matura w Chyrowie. Z grupy 18 absolwentów dwóch oblewa z matematyki. Jednym z nich jest Marian Garlicki, w ostatnich latach bez reszty zatopiony w literaturze i historii. Głęboko przeżywa swoją porażkę, wstyd wobec znajomych i przykrość sprawioną rodzicom. Po latach pobyt w gimnazjum jezuitów będzie jednak wspominał z dużym sentymentem: „Wiele cech dodatnich, takich jak obowiązkowość, punktualność, umiejętność współżycia z otoczeniem oraz tzw. dobre wychowanie zawdzięczam pobytowi w Chyrowie”.
Egzamin poprawkowy zdaje gładko i postanawia zostać lekarzem. Przedtem odbywa praktykę w drohobyckim szpitalu w charakterze medyka hospitanta. Chce mieć pewność, że wybrał właściwie. Podczas studiów zawsze będzie tam pracował przez miesiąc wakacji.
Na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie natychmiast trafia pod kuratelę chyrowiaków, którzy uważają za swój obowiązek wprowadzenie młodszych kolegów w życie akademickie i pokazanie im, że nie samą nauką student żyje. Wstępuje do jednej z modnych wówczas korporacji – „Aragonii”. Odkrywa urok lwowskich kawiarni, restauracji i kabaretów, a w karnawale licznych balów. Na jednym z nich, w 1933 roku, poznaje przyszłą żonę Stanisławę Goetz. Zaczęło się od walczyka, zakończyło dwa lata później
małżeństwem.
Marian Garlicki zdaje końcowe egzaminy na Wydziale Lekarskim, mając w perspektywie roczną służbę wojskowa w Centrum Wyszkolenia Sanitarnego. „Dla nas, po sześcioletnich studiach lekarskich, była ona tym bardziej atrakcyjna, że odbywała się w Warszawie, stolicy tętniącej pełnią życia w porównaniu z ukochanym, ale cichym i prowincjonalnym Lwowem”. Korzystają ze stołecznych atrakcji tak intensywnie, że – nieświadomi, kto zacz – narażają się w „Adrii” samemu szefowi wojskowej służby zdrowia. Następnego dnia cała podchorążówka sanitarna ma zakaz odwiedzania tego lokalu.

Lwów polski
Sierpień 1935 roku. Ślub w katedrze lwowskiej, obiad w Hotelu „George”. Noc poślubną młoda para spędza we własnym, całkowicie urządzonym mieszkaniu. Obydwoje pracują: ona w banku, on rozpoczyna bezpłatną praktykę w Szpitalu Ubezpieczalni Społecznej. Pod kierunkiem prof. Adama Grucy stawia pierwsze kroki w chirurgii. Będzie tam pracował do 1939 roku. W listopadzie 1936 roku przychodzi na świat pierworodny syn Janusz. „Wydawało się, że życie układa się nam szczęśliwie i dożyjemy spokojnej starości we Lwowie” – napisze profesor we wspomnieniach.
W styczniu 1939 roku dr Garlicki przenosi się wraz z prof. Grucą do Szpitala św. Zofii. Na 29 sierpnia planuje przeprowadzkę do większego mieszkania. Latem, gdy pogłoski o niemieckich przygotowaniach do wojny zaczynają się nasilać, małżonkowie Garliccy na wszelki wypadek robią zapasy żywności. Pozwolą one przetrwać najtrudniejszy okres działań wojennych rodzinie i przyjaciołom. Przeprowadzka odbywa się na dzień przed zarządzeniem ogólnej mobilizacji, ale udaje się przewieźć wszystko, łącznie z opałem. 30 sierpnia prof. Gruca i jego asystent dr Garlicki zostają zmobilizowani.

Lwów sowiecki
Marian Garlicki trafia do szpitala, z którego odszedł kilka miesięcy temu, przekształconego w szpital wojenny. Na Lwów lecą bomby, przybywa rannych. Nic nie działa, brakuje najpotrzebniejszych rzeczy. Operacje trwają dzień i noc. O sterylizacji nie ma mowy, rękawiczki chirurgiczne moczone są w sublimacie, wodę przywozi się ze stawu. „Kiedy podczas operacji zaczynało brakować nam sił, siostra Adela – zamiast dobrej czarnej kawy – „ładowała” nam w pośladek zastrzyk kofeiny”.
17 września armia sowiecka przekracza wschodnią granicę Polski, 19. jest już we Lwowie. Niemcy znikają. Młody żołnierz na wieść o wkroczeniu Sowietów wyskakuje z czwartego piętra szpitala, ponosząc śmierć na miejscu. Zewsząd dochodzą wieści o samobójstwach oficerów. Lekarze przebierają się w cywilne ubrania. Pytani przez enkawudzistę: „wojennyj ili grażdanskij” odpowiadają: „grażdanskij”. „Na wszelki wypadek wszystkich rannych, zdolnych do samodzielnego poruszania się, wypisywaliśmy do domu, zwłaszcza oficerów, dzięki czemu uniknęli oni wywiezienia w głąb Związku Radzieckiego i prawdopodobnie śmierci”.
Doktor Garlicki wraca do pracy w Szpitalu św. Zofii. Wkrótce, wraz z częścią kolegów, wstępuje do ZWZ, a następnie Armii Krajowej. Trwają masowe wywózki do Rosji, ludność dotkliwie odczuwa brak żywności i opału. Apatia lwowiaków kontrastuje z euforią przybywających do miasta Rosjan. „Większość przyjezdnych obywateli Związku Radzieckiego nie mogła zrozumieć, że w pańskiej Polsce był dobrobyt, o którym im się nie śniło” – pisze profesor. Zegarki, błyskotki,
eleganckie ubrania i buty idą jak woda.

Lwów niemiecki
21 września 1941 roku dr. Garlickiego wyrywa ze snu krzyk żony: „Marian, wstawaj! Wojna!” Rosjanie uciekają przed Niemcami, a do miasta wchodzą Ukraińcy, powołując własny rząd. Niemców wciąż nie ma, co wykorzystują oddziały NKWD. Mordują wszystkich więzionych Polaków i rannych jeńców niemieckich.
30 czerwca lwowska ulica ogląda przemarsz oddziałów Wehrmachtu. Za nimi wkracza SS. Nocą z 3 na 4 lipca aresztuje 23 polskich uczonych, w tym 12 pracowników naukowych Wydziału Lekarskiego UJK, ich rodziny, a także ukrywających się w ich mieszkaniach Żydów. Tego samego dnia wszyscy zostają rozstrzelani.
Niepozorny Szpital św. Zofii, przeznaczony głównie dla dzieci, nie wzbudza większego zainteresowania władz niemieckich, dzięki czemu może przyjmować rannych partyzantów oraz Polaków masakrowanych przez ukraińskich nacjonalistów. Pracujący w szpitalu Ukraińcy, młodzi lekarze, nie reagują na wrogie uwagi polskich kolegów, lojalnie zdają się też nie dostrzegać dorosłych mężczyzn z ranami postrzałowymi umieszczanych w separatkach. Ukraińscy pacjenci zachowują się różnie. Kiedy pielęgniarka pokazuje dr. Garlickiemu kartkę ojca do zoperowanego właśnie synka: „Terpy, detyno, my i tak wsich Lachiw wyrieżem”, doktor traci cierpliwość. „Chwyciłem tatusia za kark i nie szczędząc kopniaków, wyrzuciłem za drzwi”. Następnego dnia chłop runął
na kolana, prosząc o wybaczenie.
27 lipca 1944 roku Armia Czerwona ponownie wkracza do Lwowa, a wraz z nią I Dywizja Wojska Polskiego. „28 lipca 1944 r. Oddziały AK gen. Władysława Filipkowskiego zostały rozwiązane, flagi narodowe kazano zdjąć, a żołnierzom oddać broń. Tak zakończyły się marzenia o polskim Lwowie” – podsumowuje profesor. Kropkę nad „i” postawiła Wanda Wasilewska, wołając z balkonu na wiecu przed Teatrem Wielkim: „Nie Polska biało-czerwona, ale czerwona to nasza przyszłość”. Ü Cdn.

Ewa DOBROWOLSKA

Cytaty w tekście pochodzą z książki „Profesor Marian Garlicki.
Z medycyną od Lwowa do Warszawy”, wydanej przez Polską Akademię Medycyny w cyklu „Biografie” (Warszawa, 1996).

Archiwum