24 września 2006

Żyliśmy nadzieją zwycięstwa

Przedstawiamy fragment niepublikowanych wspomnień siostry miłosierdzia Lucyny Reszczyńskiej, która przez wiele lat pracowała w Szpitalu dla Dzieci przy ul. Kopernika w Warszawie. Była tam również w czasie Powstania Warszawskiego, a potem z jego personelem i pacjentami dzieliła los wygnańców.

Pierwsi powstańcy, których zobaczyłam z okien szpitalnych, to byli chłopcy w wieku lat 13-15, zapewne harcerze. W zwykłych codziennych, szarych ubraniach, w beretach na głowie i z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Każdy trzymał w ręku granat.
W szpitalu było pełno dzieci. Wśród nich 30-40 niemowląt. Na polecenie dyrektora szpitala część dzieci zniesiono do piwnicy wraz z łóżeczkami. Parter i piętra przygotowano dla rannych, których zaczęto znosić do szpitala. Pomiędzy rannymi znalazła się 8-letnia dziewczynka imieniem Basia, mała bohaterka. Butelką benzyny podpaliła czołg niemiecki. Powstańcy przynieśli ją na rękach. Była ranna, miała przestrzelone płuco.
Wśród rannych byli i Niemcy. 5 lub 6 sierpnia 1944 r. przyszło 2 Niemców. Chcieli się widzieć z dyrektorem szpitala, a także ze swoimi rannymi. Dowiedziawszy się od tych ostatnich, że byli dobrze traktowani, na równi z powstańcami, poradzili, aby – celem zabezpieczenia szpitala przed bombardowaniem – umieścić na dachu szpitala wielki znak Czerwonego Krzyża.
W oknach frontowego gmachu ułożono worki z piaskiem, aby zabezpieczyć wnętrze przed pociskami i odłamkami.
Od 1 sierpnia do 5 września na naszym terenie byli powstańcy. Żyliśmy nadzieją zwycięstwa. Wspieraliśmy ich, walcząc razem z nimi, niszczeni z dołu i z góry przez śmiercionośną broń wroga. Z braku odpowiednich warunków sanitarnych i właściwego odżywiania niemowlęta umierały, choć zdobywaliśmy dla nich mleko z Domu Centralnego sióstr szarytek przy ul. Tamka 35, idąc po nie pod obstrzałem przez barykady ulic. Sytuacja stawała się coraz trudniejsza. Przybywało rannych. Dołączały rodziny personelu. Przychodzili powstańcy ze Starówki, dostając się do nas kanałami. Wszyscy szukali schronienia w szpitalu.
Zapasy żywności zmniejszały się. Szczęście, że mieliśmy chleb. Korzystaliśmy bowiem z piekarni powstańczej. Ale z chwilą, gdy weszli Niemcy, piekarz został rozstrzelany na środku podwórza, na oczach wszystkich, za współpracę z powstańcami.
Nie lepiej było z wodą, choć szpital miał studnię na podwórzu. Oszczędzano ją, ograniczając zużycie do rzeczy niezbędnych, jak np. ugotowanie posiłku. Kilka osób myło się w jednej wodzie. Nic więc dziwnego, że zaczęła się szerzyć czerwonka wśród chorych i personelu.
Mimo tak tragicznych warunków nie załamywaliśmy się. Każdy ufał Bogu i Matce Najświętszej Niepokalanej, ściskając w dłoni jej cudowny medalik.
Moment krytyczny przyszedł dla nas, gdy Niemcy zaatakowali Śródmieście. Toczyły się walki na Nowym Świecie, na Krakowskim Przedmieściu, na Czackiego i sąsiednich ulicach. Walczono w kościele św. Krzyża. Kościół się palił. Płonące wieże spadły na ulicę. Palił się asfalt. Wydawało się, że ziemia wokół płonie. Spadła figura Chrystusa dźwigającego krzyż. Widok był przerażający. Znaleźliśmy się w ogniu walki i pożarów. Ze wszystkich stron słychać było huk rozrywających się pocisków i walących się domów.
Z trzech stron palił się szpital. Dym gryzł w oczy i dusił w gardle. Nie wiadomo było, co robić: czy zabierać dzieci i uciekać – chociaż dokąd? – czy też ginąć na miejscu razem z nimi? Ale Pan Bóg nas ocalił dla niewinności dzieci, które błagały go o ratunek z głośnym płaczem. Ludzie przebywający razem z nami modlili się gorąco, a siostry i pracownice rzucały w ogień cudowne medaliki i zażegnywały płomienie obrazem Serca Jezusowego. Kto tylko mógł, brał udział w akcji ratunkowej. Wreszcie pożar został zlokalizowany. Wszystko ucichło.
5 września Niemcy weszli na teren szpitala od strony pałacu Staszica, z bronią gotową do strzału. Kazali się oprowadzać po wszystkich salach, szukając powstańców. Do oprowadzania ich zmusili siostrę Jadwigę Wicińską, która szła przed nimi „na ostrzu broni”. Powstańcy zdążyli jednak wyjść bramą od ul. Kopernika. Zacieraliśmy szybko ślady ich pobytu. W szpitalu nikt nie zginął. Pozostali tylko ranni cywile. Dyrektor szpitala długo musiał tłumaczyć Niemcom, że to nie są powstańcy, chcieli ich bowiem rozstrzelać.

Po przeszukaniu szpitala zebrali wszystkich mężczyzn wraz z lekarzami i poprowadzili w nieznanym kierunku. Byliśmy przekonani, że zginą. Dyrektor szpitala, prof. dr Remigiusz Stankiewicz złożył za ich życie okup. Otrzymał przyrzeczenie, że wrócą. Całą noc modliliśmy się w kaplicy o ich powrót. Wraz z nami modliły się ich rodziny. I rzeczywiście, wrócili na drugi dzień. Towarzyszący im Niemiec powiedział: „Niemieckie słowo więcej znaczy niż wasza modlitwa.” Ale my nie byliśmy o tym przekonani. Wrócili podczas Mszy św. odprawianej przez ks. Ludwika Chodziłę, CM, wikariusza parafii św. Krzyża. Znalazł się on u nas przypadkowo. Był chory i przyszedł po lekarstwo, ale nie zdążył wrócić do swego punktu przed natarciem Niemców.
Okazało się, że zabrani mężczyźni całą noc skakali „żabką” na placu Teatralnym. Który nie mógł, dostawał kolbą po głowie lub po plecach. Przez cały czas Niemcy dręczyli ich z sadyzmem, grożąc śmiercią.
Kiedy nasza dzielnica była już rękach wroga i wokoło dogasały pożary, palił się jeszcze jeden z budynków szpitalnych. Niemcy, prowadząc z Powiśla wysiedlonych ludzi, wprowadzili mężczyzn na teren szpitala, każąc im gasić palący się pawilon i sami włączyli się do tej akcji (nawiasem mówiąc
– byli pijani). I znów Opatrzność Boża czuwała nad nami, albowiem w piwnicach tego pawilonu był magazyn powstańczy, a w nim materiały wybuchowe. Gdyby ogień dostał się do wnętrza, skutki byłyby tragiczne.

Po miesiącu wolności wśród powstańców, gdzie poza szczękiem broni towarzyszyły nam ich powstańcze pieśni, dostaliśmy się znów w ręce okupanta. Nie wysiedlono nas od razu. Pozostaliśmy w szpitalu do 24 września, ale nie wszyscy. Część lekarzy, personelu świeckiego, sióstr i najmłodszych pacjentów wyszła dobrowolnie wcześniej, 18 września, z tej przyczyny, że nie było czym karmić maleńkich dzieci. Umieszczono je na ręcznych wózkach, wzięto najpotrzebniejsze rzeczy i ruszono w kierunku ul. Płockiej, do Szpitala Wolskiego. Nikt ich nie zatrzymał na obranej trasie. Szczęśliwie dotarli na Wolę, a potem wydostali się poza Warszawę.
Pozostałe przy Kopernika dzieci były zgromadzone w pomieszczeniach piwnicznych. Tylko chorzy dorośli pozostali na parterze i pierwszym piętrze. Nie wolno nam było dyżurować przy nich w nocy. Pilnowali ich Niemcy. Cały personel musiał na noc schodzić do piwnic. Spaliśmy tak, jak kto mógł: na stołach, ławkach, deskach, nawet pod łóżeczkami dzieci. Rano chorych dorosłych znajdowaliśmy w strasznym stanie. Niektórzy z nich, chorzy na czerwonkę, potrzebowali basenów, których nie było komu podać, zanieczyszczali się okropnie. Darli bieliznę pościelową i osobistą, podkładali ją pod siebie, a potem wyrzucali na środek sali. Zapach był nie do zniesienia. Niektórzy, trawieni gorączką, umierali z pragnienia, gdyż nie było komu podać im pić. Rano trzeba było poświęcić wiele czasu, aby doprowadzić wszystko do względnego porządku.
Z trudem zdobywaliśmy pożywienie. Podstawowym posiłkiem była kasza. Nauczyliśmy się piec chleb bez drożdży i mączne placki na blasze kuchennej. Trafiało się czasem mięso z różnej zwierzyny, najczęściej z przypadkiem zabitego na ulicy konia. Owoców, jarzyn, ziemniaków szukaliśmy po różnych ogródkach na Powiślu. Często Niemcy strzelali do nas, ale głód był silniejszy od strachu.

Od 5 do 24 września żyliśmy w ciągłej niepewności, co Niemcy z nami zrobią. Byliśmy świadkami burzenia pozostałych domów, poprzednio ograbionych ze wszystkiego, co było wartościowe. Wróg zabierał nawet dywany i kwiaty (palmy w doniczkach). Chciał Warszawę zrównać z ziemią, zatrzeć ślady jej istnienia. (…)

23 września Niemcy nakazali opuścić szpital. Pierwsze wyjechały dzieci, wywieziono je na ul. Płocką, do Szpitala Wolskiego, samochodem ciężarowym. Wraz z dziećmi pojechało kilka szarytek, ktoś z lekarzy i personelu. Dorosłych chorych już nie było: część wymarła, reszta wyszła sama. 24 września miał wyjechać pozostały personel. Tymczasem rano Niemcy kazali nam wszystkim wyjść na podwórze, a wskazując na bramę, powiedzieli: raus. I tak zostaliśmy wyrzuceni. Każdy wziął swój tłumoczek, przeżegnał się i wyruszyliśmy w nieznane.
Zaczęła się dla nas tułaczka wysiedleńcza. Szliśmy po gruzach zniszczonej Warszawy, z trudem rozpoznając ulice. Wydawało się nam, że już nic nikomu nie jest potrzebne – leżały pieniądze, węzełki ludzkiego dobytku porzucone przez pędzonych ludzi – nikt ich nie podnosił, każdy miał dosyć własnego ciężaru. Było nas ok. 25 osób: lekarze, szarytki, pielęgniarki świeckie i personel pomocniczy. Szliśmy jako szpital z godłem Czerwonego Krzyża. Szliśmy ze ściśniętym sercem, bez słowa, jak gdyby przez cmentarzysko milionowego miasta. Udało nam się ominąć obóz w Pruszkowie, przez który przechodzili prawie wszyscy wysiedleni mieszkańcy Warszawy. Po południu dotarliśmy do Ołtarzewa. Tu zatrzymaliśmy się u jakiegoś ogrodnika na podwórzu. Byliśmy zmęczeni i oszołomieni tym wszystkim, co się stało.
Ze zdziwieniem patrzyliśmy na normalne życie wsi. Nie mieliśmy sił. Każdy ugasił pragnienie pod studnią, obmył pościerane i zbolałe nogi, usiadł na swoim węzełku i myślał, co będzie dalej. Byliśmy bez dachu nad głową, bez przydziału, nie wiedząc, co ze sobą zrobić.
Pierwszą noc spaliśmy wszyscy na słomie, pod jakąś szopą czy stodołą, przykrywając się tym, co kto miał. Przez całą noc przybiegały do nas psy ogrodnika, szczekając na nas głośno. Gdzieś w oddali stacjonowali Ukraińcy. Któryś z mężczyzn czuwał. Przez następne noce spaliśmy w jednoizbowym pomieszczeniu, po jednej stronie szarytki, po drugiej personel, na korytarzu jacyś ludzie wysiedleni z Warszawy, a w kąciku za drzwiami staruszka, zawodząc, śpiewała pieśni religijne. Tak było przez kilka dni. Później dostaliśmy pomieszczenie w szkole w Ożarowie. Warunki były nieco lepsze niż poprzednio – zawsze jakiś dach nad głową.
Przez cały okres naszego pobytu w Ołtarzewie i Ożarowie żywili nas ojcowie pallotyni, dzieląc się z nami tym, co sami mieli. Spędziliśmy tak ok. 12 dni.
Sytuacja była trudna. Trzeba było pomyśleć o zabraniu dzieci ze Szpitala Wolskiego przy ul. Płockiej w Warszawie. Niemcy grozili wysiedleniem ich, jeżeli termin zabrania będzie się przedłużał. Dyr. Remigiusz Stankiewicz wraz z dr. Tadeuszem Chrapowickim i dr. Wacławem Gąseckim robili wszystko, aby w podwarszawskich okolicach znaleźć jakiś lokal na szpital i tam pomieścić dzieci. Nie było to łatwe. Wszystkie większe gmachy zostały już zajęte przez inne szpitale czy instytucje, które wcześniej zostały wysiedlone z Warszawy.
Po dwutygodniowych poszukiwaniach udało nam się znaleźć lokum w Grodzisku Mazowieckim, w budynku szkoły podstawowej przy ul. 3 Maja. Nie był on odpowiedni na szpital, bez wody i kanalizacji, ale z konieczności musieliśmy wziąć, co dawali i co zostało jeszcze wolne.
W tym czasie było już po kapitulacji powstańców. Uzyskaliśmy zgodę Niemców na wjazd do Warszawy, aby zabrać łóżeczka dziecięce, sprzęt, aparaty i to wszystko, co nie zostało zniszczone lub zagrabione podczas powstania. Do transportu dostaliśmy tzw. podwody – furmanki chłopskie. Zwykle wyruszało ich kilka, a na czele jechała szarytka z przepustką. Niemcy jakoś tolerowali kornet siostry miłosierdzia. Podczas tych wędrówek dwukrotnie napadli na nas Ukraińcy, ale wyszliśmy obronną ręką. Obronili nas żołnierze niemieccy z Werhmachtu.
Po przewiezieniu łóżek i niezbędnych rzeczy zabraliśmy dzieci. Resztę wyposażenia dowoziło się później. Z braku większego pomieszczenia układało się dzieci po dwoje w jednym łóżeczku, zależnie od wzrostu. Personel zajął barak obok szkoły. Był on zbity z desek, bez okien i jakiegokolwiek ogrzewania. Z początku spaliśmy na podłodze, później zorganizowano łóżka. Spało się na nich po 20 osób.
Nie mieliśmy na czym gotować. Nie było kuchni. Z dr. Andrzejem Zaorskim postawiliśmy kuchnię z kilku cegieł na środku podwórza. Garnek z zupą gotował się cały dzień. Nie było opału. Ścinaliśmy drzewa, ale nie chciały się palić. Drewno było mokre. Nie lepiej było z praniem. W dni pogodne prało się na podwórzu w pożyczonej balii, suszyło na płotach.
Stopniowo warunki zaczęły się nam poprawiać. Dostaliśmy zupę z RGO. Miejscowi ludzie okazywali nam wiele współczucia i życzliwości, często przychodzili z pomocą. Każdego za serce chwytały chore dzieci i warunki, w jakich się znalazły. Przez cały okres pobytu w Grodzisku jakiś właściciel prywatnej piekarni przysyłał nam codziennie kosz świeżych bułek. Dyrektor szpitala wystąpił do władz niemieckich o fundusze na szpital i przydziały żywności. Mnie powierzono aprowizację szpitala i załatwianie wszystkich spraw gospodarczo-administracyjnych.
Szpital miał duże trudności w zdobywaniu przydziałów na zimę. Nikt nie wiedział, jak długo potrwa taka sytuacja. Była już późna jesień. Trzeba było jakoś się zabezpieczyć. Wprawdzie zmniejszała się liczba dzieci, ponieważ rodzice zgłaszali się i je zabierali, niemniej trzeba było myśleć o pozostałych.
Pamiętam, jak pojechałam do Sochaczewa po przydział ziemniaków. Niemcy kategorycznie odmówili, że za późno. Zareagowałam na to płaczem. Urzędnicy polscy zabrali mnie do innego pokoju, zmienili decyzję i dostałam kilka ton ziemniaków dla szpitala. Byłam szczęśliwa.
Tak bywało ze wszystkimi przydziałami. Urzędnicy nasi ułatwiali nam załatwianie wszystkich spraw, szczególnie gdy spotkało się warszawiaków. Czuliśmy się wtedy wielką rodziną, złączoną węzłami wspólnej niedoli. Mimo to szpital w takich warunkach nie mógł egzystować. Właściwie wegetowaliśmy. Wprawdzie lekarze przyjmowali ambulatoryjnie zgłaszające się chore dzieci, ale bez możliwości położenia ich w szpitalu.
Nie mogliśmy w takich warunkach pozostać na zimę. Ponieważ nie było możliwości znalezienia czegoś bliżej, lekarze zdecydowali się wyjechać wraz z całym szpitalem w góry. Znalazłszy odpowiednią willę w Bukowinie Tatrzańskiej, wyjechaliśmy osobnym, przez Niemców przydzielonym pociągiem. Niełatwo było załadować dzieci, sprzęt, aparaturę i cały dobytek szpitalny wraz z żywnością i opałem.
Nie wszyscy pracownicy wyjechali do Bukowiny. Pojechało 5 lekarzy z rodzinami, 5 szarytek i 5 salowych, ok. 40 dzieci i dozorca z rodziną.
(…) Wróciliśmy we wrześniu 1945 r. Wszędzie stały szkielety wypalonych domów. Ludzi było jeszcze mało. Pamiętam, że idąc Nowym Światem, spotkałam tylko jedną osobę. Nie czuliśmy zmęczenia. Choć stanęliśmy na gruzach zniszczonej Warszawy, byliśmy szczęśliwi. Czekał nas trud odbudowy. (…) Ü

s. Lucyna RESZCZYŃSKA

opr. mkr, md
Tytuł i skróty pochodzą od redakcji

Archiwum