15 czerwca 2008

Uważam, że…

Ostatni pomysł rządzącej koalicji PO-PSL na prywatyzację (czytaj: komercjalizację) ZOZ-ów nie jest zły i wpisuje się w oczekiwania części naszego środowiska, chociażby OZZL-u. Z prywatyzacją szpitali wiąże się szereg mitów i przekłamań, dlatego nie rozszerzając tego wątku, odsyłam Czytelników do artykułu Justyny Wojteczek (s. 4-5).

Dlaczego popieram, z pewnymi „ale”, ten pomysł? Otóż, moim zdaniem, jednym z ważniejszych powodów złego funkcjonowania publicznych placówek ochrony zdrowia, m.in. szpitali, jest brak odpowiedzialności wielu „pożal się Boże menedżerów” zarządzających tymi placówkami. Prywatyzacja powinna to zmienić. O innych „ale” piszą w „Pulsie” Marek Balicki i Paweł Walewski.

Jest tajemnicą poliszynela, że w naszym kraju dyrektorem szpitala najczęściej zostaje się dlatego, że jest się z tzw. układu towarzyskiego w organie założycielskim placówki. (Piszę „najczęściej”, ponieważ każda reguła ma wyjątki i nie chcę obrażać garstki prawdziwych menedżerów w ochronie zdrowia, przeważnie zrzeszonych w STOMOZ-ie). W ciągu ostatnich 10 lat spotykałem różnych dyrektorów z mianowania, którzy sztuki kierowania szpitalem czy przychodnią „uczyli się” na roli (w pegeerze), przy wyrębie lasów (dyrektor-drzewiarz) czy pielęgnując roślinki (dyrektor-ogrodnik). Poznałem kilku dyrektorów: księgowych, lekarzy różnych specjalności, prawników, ekonomistów, technologów, inżynierów itd., którzy nie mieli pojęcia o zarządzaniu w ogóle, a co dopiero szpitalem. Szpital to nie fabryka gwoździ czy zakład fryzjerski – szpital ma swoją specyfikę i nie zawsze przesłanki ekonomiczne decydują, czy i jak leczyć chorego. Chodzi przecież o życie i zdrowie człowieka, a lekarz czy pielęgniarka muszą przestrzegać także norm etycznych. Również fakt bycia lekarzem czy nawet profesorem medycyny nie uprawnia do bycia, bez odpowiedniej wiedzy i doświadczenia z zakresu ekonomii, zarządzania itp., dyrektorem szpitala czy medycznego instytutu naukowego. (Notabene: czy mamy w Polsce zbyt wielu profesorów medycyny i lekarzy w ogóle, żeby marnować ich talenty medyczne na rzecz często miernego w skutkach zarządzania?) Czy ktoś słyszał kiedykolwiek, by dyrektor, który doprowadził do wielomilionowego zadłużenia szpitala, poniósł z tego powodu odpowiedzialność?
Będąc kiedyś w USA, rozmawiałem
z mendżerem ogromnego szpitala
w stanie New Jersey (ponad 1000 łóżek). Zapytałem, ilu pracowników zatrudnia. Odpowiedział, że zbyt wielu, bo ponad 200 (sic!). Dla przykładu: jeden ze szpitali radomskich (600 łóżek) zatrudnia ok. tysiąca osób (w tym tylko 36 lekarzy), a drugi (1000 łóżek) prawie 2 tysiące pracowników! ACK
w Gdańsku (podobna liczba łóżek) – ponad 3 tysiące! Czy placówki ochrony zdrowia mają być panaceum na bezrobocie w Polsce? Jak można taki szpital zbilansować? Jak lekarz czy inny fachowy pracownik medyczny ma godziwie zarabiać w takiej sytuacji?

O tym, że nie ma ludzi niezastąpionych, uczymy się od dziecka, chyba tylko pseudomenedżerowie i przedstawiciele organów właścicielskich – politycy różnych szczebli – nie znają tego powiedzenia. A że jest ono prawdziwe, pokazują przykłady – w jednym
z warszawskich ZOZ-ów zwolniono ponad 200 pracowników administracji i placówka o dziwo funkcjonuje.

Andrzej Włodarczyk

Archiwum