3 kwietnia 2010

Rodzice i dzieci – Wolscy

Ewa Dobrowolska

Szczęśliwy przypadek
Jest czerwiec 1945 roku. Dr Jerzy Wolski trafia wraz z Batalionem Sanitarnym 12 Dywizji Piechoty 2 Armii Wojska Polskiego do wyzwolonego właśnie Stargardu nad Iną. Miasto leży w gruzach, nie ma wody, światła, pełno trupów ludzi i padłych koni. Doktor organizuje oddział zakaźny. Do pustego budynku bez szyb, wody, elektryczności, bez łóżek i sprzętu natychmiast zaczynają napływać chorzy – na tyfus, czerwonkę, szkarlatynę… Którejś nocy budzi doktora stukanie. Z przywiezionym wczoraj por. Jerzym Kubowem jest źle. Nie wyglądał na ciężko chorego: blady, zmęczony, miał zaczerwienione gardło i niewysoką temperaturę. Teraz się dusi, oczy niemal wychodzą mu z orbit. Doktor jest pewien: to dyfteryt. Jedyną szansą dla chorego jest surowica przeciwbłonicza. Bez niej umrze. O 2. nad ranem doktor z sanitariuszem i sierżantem wyrusza na poszukiwanie leku. Gdzieś w pobliżu jest poniemiecka apteka. Wśród ruin odnajdują szyld. Okna zabite deskami, na łomot nikt nie reaguje. Ale gdy sierżant zaczyna rozwalać drzwi, ktoś się pojawia. Nic tu po nich, słyszą, apteka jest zniszczona i rozszabrowana, nie ma żadnych leków. „Dlaczego wtedy nie odeszliśmy i nieomal siłą wtargnęliśmy do apteki – sam nie wiem” – wspomina dr Wolski („Lekarz Wojskowy” nr 8, 1970). W zrujnowanym wnętrzu są tylko śmieci, ale doktor wpada na pomysł, żeby zajrzeć do piwnicy. „Zastajemy obraz zupełnego zniszczenia. Na podłodze pełno papierów, pierza, potłuczonych naczyń; potworny zaduch. Nagle odnoszę wrażenie, jakby ktoś mną kierował. Wykonuję pół obrotu w lewo i pół kroku w głąb piwnicy. Chcę iść dalej, ale czuję pod butem jakiś walcowaty przedmiot. Przez krótką chwilę nie wiem, co robić – no bo jeżeli to mina, to już stąd nie wyjdę. Pochylam się i powoli wygrzebuję z brudu i papierów mały przedmiot. Nie wierzę własnym oczom – trzymam w ręku opakowanie z ampułkę surowicy przeciwbłoniczej. W bladym świetle latarki odczytuję napis: „Diphterie-Serum 10000”.
Na szczęście pacjentowi wystarczyła ta jedna ampułka – drugiej już nie odnaleziono, chociaż przysłana rano ekipa przeczesała całą piwnicę. „Z setek chorych, którzy przewinęli się przez nasz szpital, nazwisko porucznika Jerzego Kubowa pozostało mi na zawsze w pamięci” – przyznaje dr Wolski.

Ocalony ze Starobielska
Szczęśliwy przypadek ocalił też życie samemu dr. Wolskiemu. 1 września 1939 r. wyruszył na front jako lekarz pchor. batalionu specjalnego 77 pułku piechoty w Lidzie (w okresie międzywojennym w granicach Polski, obecnie na Białorusi). Po kilku tygodniach do jego matki mieszkającej w Łodzi dotarł list datowany 12 października w Starobielsku. Syn powiadamia, że trafił do niewoli sowieckiej i jest w obozie. „Podobno nas, spod zaboru niemieckiego, mają odesłać, ale kiedy – nie wiadomo” – pisze. – Mój ojciec znalazł się w Starobielsku 22 września 1939 r. – mówi córka, dr Elżbieta Wolska. – W końcu października doszło do wymiany jeńców niemieckich na sowieckich. Z racji swego urodzenia w Łodzi, włączonej do Rzeszy Niemieckiej, ojciec został objęty tą wymianą i skierowany do pracy w Szpitalu Jeńców Wojennych w Radomiu, a po jego likwidacji – w Szpitalu Powiatowym w Kozienicach. Był tam ordynatorem oddziału zakaźnego. Ratował uwięzionych akowców, malując na ich ciałach plamy jodyną. Niemcy wierzyli, że to gruźlica i trzymali się od nich z daleka. Akt zgonu pieczętował fikcję, więźniowie mogli wracać do lasu.

Morski Dywizjon Lotniczy
Dr Jerzy Wolski urodził się w 1910 r. w Łodzi. W 1937 r. ukończył Wydział Lekarski Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie. Służbę wojskową odbywał w Szkole Podchorążych Sanitarnych Rezerwy w Warszawie. Dosłużywszy się stopnia kaprala podchorążego, otrzymał skierowanie na praktykę do Morskiego Dywizjonu Lotniczego Marynarki Wojennej w Pucku, w którym przebywał w latach 1937-1938. „Oprócz normalnej pracy medycznej w izbie chorych obowiązywały mnie badania pilotów-marynarzy przed lotami i po nich, a zwłaszcza w czasie nocnych lotów – wspomina w 1984 r. w liście do redakcji ťMorzaŤ. – Podziwiałem wówczas odwagę i precyzję wodowania hydroplanów w nieprzeniknionych ciemnościach na akwenie Zatoki Puckiej. Mnie również obowiązywały loty, ale jako obserwatora załogi i warunków pracy w powietrzu pod względem medycznym. Pierwszy lot odbyłem z por. mar. pilotem Kwiecińskim, który aby uatrakcyjnić chrzest morsko-lotniczy i wypróbować człowieka z lądu, dokonywał szeregu łamańców w powietrzu. ťEgzaminŤ powietrzny zdałem znakomicie – od lat miałem patent żeglarza i nie byłem wrażliwy na chorobę lokomocyjną, o czym porucznik nie wiedział. Zyskałem więc uznanie moich podopiecznych, przede wszystkim por. mar. Kazimierza Szczęsnego i por. mar. pilota Bolesława Gonera. Oni zaznajamiali mnie z ceremoniałem morskim i lotniczym i udzielali fachowych rad. W dniach wolnych od zajęć często braliśmy z por. Gonerą mały jacht i odbywaliśmy rejsy aż na Półwysep Helski. Powrót nocą, zwłaszcza przez mielizny Zatoki Puckiej, dostarczał nam sporo emocji. Na jesieni odbywały się w Kilonii regaty morskie, w których brali udział również polscy oficerowie marynarki. Przygotowania dla polskich żeglarzy odbywały się na Zatoce Puckiej, pod kierunkiem kmdr. ppor. pilota Kazimierza Szalewicza, na jachtach typu ťStarŤ. Ponieważ dowiedziano się o moich kwalifikacjach żeglarskich, zostałem zaproszony przez komandora do udziału w próbnych regatach”.
– Pierwszą praktykę lekarską ojciec odbywał na Morzu Śródziemnym, podczas rejsu na s/s „Polonia”, jeszcze przed powołaniem do Szkoły Podchorążych – opowiada dr Elżbieta Wolska. – Wcześniej, na studiach w Wilnie, zaprzyjaźnił się ze znanym laryngologiem wileńskim, prof. Czesławem Czarnowskim, który miał własny jacht. Odbyli razem wiele rejsów. Profesor, wywieziony na Syberię, uciekł do Anglii, służył w RAF-ie, potem przebywał w Argentynie i w USA. Wrócił do Polski w latach 70. Jeszcze za jego życia zorganizowałam wystawę obrazów, które malował z dużym talentem przez wiele lat.

Drugie wcielenie
– Moi rodzice poznali się w radomskim Szpitalu Jeńców Wojennych – mówi dr Wolska. – Mama, Anna Czachor, radomianka, była tam pielęgniarką, ojciec lekarzem. Pobrali się w 1941 r. Rok po ich ślubie mój dziadek, Aleksander Czachor, zginął w Oświęcimiu. Należał do AK, sąsiad go zadenuncjował, a Niemcy wysłali do obozu. Po moim urodzeniu mama długo chorowała i ojciec sam się mną zajmował. Już podczas okupacji radził sobie w różnych dziedzinach medycyny, nawet porody odbierał. Po wojnie specjalizował się w pediatrii i ftyzjopediatrii, a także w organizacji służby zdrowia.
W 1939 r., po odbyciu praktyki lekarskiej w Marynarce Wojennej, dr Jerzy Wolski wraca do rodzinnej Łodzi. W Szpitalu Anny Marii pracuje na oddziałach zakaźnym i gruźlicy u dzieci; w radomskim szpitalu jenieckim – na oddziale chirurgicznym; w Kozienicach, w Szpitalu św. Antoniego – na chirurgii, ginekologii, oddziałach wewnętrznym i zakaźnym, prowadząc jednocześnie szpital zakaźny. Podczas ostatnich miesięcy okupacji praktykuje w Radomiu jako lekarz rodzinny.

Po wyzwoleniu znów jest w Łodzi, tym razem w Szpitalu św. Rodziny. I tam zaskakuje go kolejne powołanie – do 2 Armii Wojska Polskiego. Trafia do szpitala chirurgicznego, potem do zakaźnego w Stargardzie nad Iną.
Po wojnie zostaje lekarzem pułku, potem komendantem Szpitala Garnizonowego w Elblągu. W 1958 r. awansuje do Departamentu Służby Zdrowia Wojska Polskiego w Warszawie. W 1970 r. kończy służbę wojskową, będąc wówczas szefem służby zdrowia instytucji centralnych MON i naczelnym lekarzem m.st. Warszawy. „Przez cały okres służby wojskowej – pisze dr Jerzy Wolski w swoim życiorysie – niezależnie od zajmowanego stanowiska, pracowałem jednocześnie w społecznej służbie zdrowia, w latach 1958-1985 jako specjalista ftyzjopediatra w Poradni Przeciwgruźliczej PKP”. Po przejściu na emeryturę wrócił na morze. Pływał jako lekarz okrętowy na stutysięcznikach Polskiej Żeglugi Morskiej, m.in. w rejsie dookoła świata. Pracował niemal do końca życia, zajmując się również akupunkturą, z którą się zapoznał na kursach u prof. Zbigniewa Garnuszewskiego, propagatora tej metody i organizatora pierwszej w Polsce Poradni Leczenia Akupunkturą.
– Ojciec uwielbiał sztukę – wspomina córka. – Przez całe życie gromadził książki o sztuce, miał całe stosy reprodukcji wielkich dzieł, wspierał też twórczość różnych artystów, których spotkał na swojej drodze. Jego ulubionym pisarzem był Joseph Conrad. Chodził śladami Conrada w wielu swoich podróżach. Sam przez całe życie czuł się żeglarzem. Był dumny z członkostwa w Polskim Związku Żeglarskim.
Dr Jerzy Wolski zmarł w maju 2009 r., kilka tygodni po swoich 99. urodzinach.

Córka
Dla Elżbiety Wolskiej medycyna była naturalnym wyborem życiowym. Dyplom warszawskiej Akademii Medycznej uzyskała w 1965 r. Ma dwie specjalizacje II stopnia: z okulistyki i z medycyny lotniczej. Obrona doktoratu w 1980 r. w Warszawskim Instytucie Medycyny Lotniczej zbiegła się w czasie z objęciem przez dr Wolską stanowiska ordynatora oddziału okulistycznego Szpitala Kolejowego w Międzylesiu. Po pięciu latach pracy pojawiła się możliwość wyjazdu na kontrakt w szpitalu na Malcie. Pani ordynator długo się nie zastanawiała. Jej małżeństwo się rozpadło, nie musiała strzec domowego ogniska. Z ośmioletnią córką ruszyła w świat.
– Pieniądze zarobione w szpitalu na Malcie wydałam w Kanadzie – wspomina. – Przez przypadek trafiłam do Winnipeg, gdzie pracowałam jako asystentka optometrysty. A potem studiowałam optometrię na uniwersytecie w Waterloo.
Wróciła do Polski w 1989 r. Pracowała w różnych zakładach opieki zdrowotnej – państwowych i prywatnych, i wciąż pracuje. Skończyła kurs medycyny estetycznej, jest członkiem Towarzystwa Medycyny Estetycznej i jego żywą reklamą. Na zdjęciu z półrocznym wnukiem wygląda jak jego matka. Wnuk urodził się w Irlandii. – Wszędzie podróżowałam z córką – uśmiecha się dr Wolska. – Nic więc dziwnego, że teraz ona ruszyła w świat. Jest inżynierem mechanikiem, w Irlandii skończyła jeszcze studia z zarządzania i administracji, zna sześć języków – wszędzie sobie poradzi. A ciekawość świata, pasję uczenia się wciąż czegoś nowego ma we krwi.

Archiwum