9 grudnia 2011

Szczodrość bez limitu

Gdy na początku stycznia rozlegają się akordy finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, jest zawsze podobnie: kolorowo, głośno, a co najważniejsze – obficie. Polacy nie skąpią grosza dla chorych dzieci.
Co prawda o kalkulacji całego przedsięwzięcia Fundacja WOŚP wypowiada się nad wyraz oszczędnie (nawet jeśli w dniu finału każdy jest gotów pracować charytatywnie, to przecież druk ulotek, sztuczne ognie, koncerty, wreszcie sama transmisja telewizyjna muszą kosztować niemałe pieniądze), lecz warto widocznie zainwestować, by móc rozbudzić ludzką szczodrość. Nie bez powodu tak ważne dla Jerzego Owsiaka są starannie rozplanowane godziny transmisji – im dłużej trwa relacja, na tym większe może liczyć wpływy. Potem przychodzi czas rozdysponowania darów i, choć nie zawsze odbywa się to bez zgrzytów (dwa lata temu szpital pediatryczny przy ul. Niekłańskiej odmówił Fundacji WOŚP przyjęcia ultrasonografu do diagnostyki onkologicznej), wszyscy biją brawo i proszą o więcej.
Nie da się ukryć, że działalność charytatywna rozmaitych fundacji wspomagających ochronę zdrowia jest wciąż niedoceniana. Co prawda wyposażenie szpitali nie bywa już tak skandalicznie ubogie jak podczas pierwszych finałów WOŚP i placówki medyczne przestały być wysuszoną pustynią, która wchłonie wszystko, co zamożny fundator ma kaprys podarować. Ale przyznajmy z ręką na sercu, że wiele oddziałów byłoby nieodremontowanych, a przychodni nieodnowionych, gdyby nie charytatywne wsparcie rozmaitych organizacji pro publico bono. W ferworze reformowania ochrony zdrowia ich działalność spychana jest jednak na drugi plan. Przy podliczaniu pieniędzy, które państwo wydaje na ratowanie placówek medycznych, mało kto zadaje sobie trud dodania do koszyka tych milionowych kwot. Fundatorzy, poza wmurowaniem tablicy świadczącej o ich szczodrości, nie oczekują na słowa uznania z Ministerstwa Zdrowia ani NFZ. Stacje telewizyjne zapewnią im stosowną reklamę, ale gdy przeminie chwila rozgłosu, nikt już następnego dnia nie pamięta, co lokalna społeczność zawdzięcza hojnym (a nieraz i pomysłowym) darczyńcom.
O wiele mocniej zapadają w pamięć razy wymierzane w fundacje i zarzuty wskazujące na niejasne interesy łączące sferę biznesu z publicznym szpitalem. Niejednoznaczne i najczęściej celowo poplątane więzy zespalające to, co prywatne, z państwowym, niestety nie służą budowaniu autorytetu tego typu organizacji. Nawet jeśli wiele z nich odgrywa w naszym lecznictwie pozytywną rolę, trudno im odciąć się od innych, które przypominają zrakowaciałą tkankę i jak przerzut niszczą inne, zdrowe. Podziwiam filantropów, którzy – niezrażeni złą prasą – nadal wspierają pacjentów i starają się polepszać im warunki leczenia. Taka działalność w kraju, w którym wszystko wszystkim kojarzy się z pokątnymi interesami, wymaga nie byle jakiej odwagi. A u nas jej jak na lekarstwo.

Autor jest publicystą „Polityki”.

Archiwum