5 lutego 2013

Teresa Torańska

Janina Jankowska

Śmierć Teresy Torańskiej to jakby odłupanie się kawałka mojego dziennikarskiego świata. W różnych momentach nasze losy się zahaczały.
Każde odejście jest wstrząsem. Dla bliskich, znajomych, a gdy to osoba publiczna, która swoją pracą i talentem obdarowywała wielu, tracimy wszyscy.
Zazwyczaj po pierwszych intensywnych dniach wspomnień o takiej osobie, media wracają do wydarzeń bieżących. Teresa Torańska pozostanie z nami dzięki swoim książkom. Zawsze sądziłam, że najważniejsza, to „Oni” – cykl rozmów z komunistami epoki stalinowskiej, wydana w tzw. drugim obiegu, która była przełomem dla mojego pokolenia. Nieco młodsi dzięki tej książce poznawali historię, której nigdy nie uczono. Dziś, przy słabnącej wiedzy najmłodszych, „Oni” Torańskiej powinni być obowiązkową lekturą szkolną. Czy tak się stanie? Być może, dzięki inicjatywie prezydenta Bronisława Komorowskiego, który po strajkach środowisk krakowskich i warszawskich w obronie lekcji historii zalecił, by te powojenne dzieje Polski obowiązkowo znalazły się w programach szkolnych. Może w związku z tym jakiś rozsądny nauczyciel skłoni młodzież do lektury książki „Oni”? Znajomość epoki PRL obecnie zamyka się w dwóch prostych przekazach. Zabawnych obrazach socjalistycznej głupoty w filmach Stanisława Barei i we wspomnieniach represjonowanych przez socjalistyczne władze opozycjonistów. To ostatnie młodzież omija szerokim łukiem. A stalinizm to jak powstanie styczniowe. Martyrologia, którą niech się zajmuje IPN, po co do niej wracać?
Moi studenci dziennikarstwa nie znali tej książki Teresy Torańskiej, która dla mojego pokolenia stanowiła kamień milowy tak w sztuce dziennikarskiego wywiadu, jak w poznaniu myślenia ludzi, którym w latach 1945-1955 zawdzięczaliśmy terror, aresztowania, tysiące wyroków śmierci na żołnierzy AK, WiN i zwykłych ludzi. Torańska rozmawiała z nimi już po wprowadzeniu staniu wojennego, w latach 1982-1984. Nikt o stalinowcach w tym momencie nie myślał. Tu Jaruzelski, godzina policyjna, internowani, śpiewamy „Wrona Orła nie pokona”, a Teresa jak mróweczka studiuje przeszłość sprzed blisko 30 lat i szuka jej sprawców, animatorów, po dziennikarsku „bohaterów”.
Tu muszę sentymentalnie. Byliśmy wtedy my, dziennikarze, razem. Zdelegalizowane Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich przenosiło się na debaty do mieszkania Wilhelminy Skulskiej-Kruczkowskiej (matki dziennikarek „GW”: Anny Bikont i Marii Kruczkowskiej) na Wiejską. Stefan Bratkowski chyba tam codziennie urzędował, pisał jakieś kolejne dzieło. Na spotkania przychodzili Ryszard Kapuściński, Kazimierz Dziewanowski, Wojtek Adamiecki, Kasia Kołodziejczyk, Teresa Torańska, Andrzej Roman i wiele innych osób, których nie sposób wymienić. Dyskutowaliśmy o Polsce, aktualnej sytuacji, o naszych powinnościach. Pomagaliśmy sobie. Czasem materialnie, ale przede wszystkim jak przyjaciele, których łączyły wspólny cel, wspólne wartości. Chcę podkreślić rolę Ludki (Wilhelminy) Skulskiej. W Wikipedii przeczytacie, że „była członkiem redakcji ťTrybuny LuduŤ w latach 1948-1956”, czyli ideowa komunistka. Jednak „po rozwiązaniu redakcji reformatorskiego tygodnika ťPo prostuŤ, w proteście wraz z grupą dziennikarzy przeszła do tygodnika ťŚwiatŤ”. Tak było, jednak dzięki pracy w „Trybunie Ludu” znała wszystkich późniejszych rozmówców Teresy Torańskiej – zakonserwowanych stalinowców. To Skulska otworzyła Teresie drogę do tych ludzi. Bez jej życzliwości nie byłoby książki „Oni”. Teresa wchodziła z najlepszymi rekomendacjami. Rozmówcy mieli do niej zaufanie. My, dziennikarze tamtej epoki, naprawdę pomagaliśmy sobie. Teresa Torańska zwróciła się do mnie z prośbą o pożyczenie kaset magnetofonowych, bo w tym czasie był to towar deficytowy. Pożyczyłam. Oddała mi po przepisaniu tekstu, jeszcze nagrane. Musiałam je użyć ponownie, ale przedtem posłuchałam tego nagrania, czyli rozmowy bez retuszu. Potem skonfrontowałam z tekstem pisanym, czyli z książką „Oni”. To była dla mnie szkoła dziennikarstwa. Nie będę wchodziła w tajniki warsztatu. Najważniejsze, że Teresa wyciągnęła z rozmówców prawdę o tamtej epoce, o ludziach, o ich sposobie myślenia i perfekcyjnie przelała to na papier. To już nie było dziennikarstwo, ale literatura faktu. Książkę przetłumaczono na kilkadziesiąt języków.
Jednak po latach, z perspektywy czasu, najbliższa stała mi się książka „Są. Rozmowy o dobrych uczuciach”. To portrety pięknych ludzi, którzy wyszli zwycięsko z najgorszego, potrafili pokonać wyznaczony im ślepy los, ból, utratę najbliższych. Z niezwykłą dyskrecją autorka pokazała ludzkie cierpienie, a jednocześnie sens tego doświadczenia, pokazała siłę tkwiącego w ludziach dobra. Rozmowy z prof. Edmundem Wnukiem-Lipińskim i prof. Ewą Łętowską z pewnością niejednej osobie pomogły w osobistym życiu po utracie dziecka, męża, matki… Sukces Teresy Torańskiej wyrastał nie tylko z talentu, którym została obdarowana, ale też z jej ogromnej życzliwości dla ludzi, takiego wewnętrznego dobra, które bywa nazywane wrażliwością. Nigdy nie przechodziła obojętnie obok ludzkiej krzywdy czy nawet prozaicznych kłopotów. Tak zwyczajnie, na co dzień. Każdy, z kim się zetknęła, czuł się przy niej najważniejszy.
Moja młodsza radiowa koleżanka, córka Łucji Prus, ciągle poszukująca swego miejsca w świecie, napisała z dalekiej Afryki: „Strasznie smutno. Teresa Torańska była moją sąsiadką, kiedy mieszkałam na Zaciszu. Ona była nie tylko żyletą w zadawaniu pytań. To był człowiek ultraczuły. Pamiętam przegadane z nią godziny, kiedy pocieszała mnie po śmierci mojej Mamy. Jej spokój i siłę. Jej słowa »Rób swoje i nie oglądaj się na innych«”.

Archiwum