13 lutego 2017

Pewnego roku w Peszawarze

Marta Florea

Lekarze bez Granic (fr. Médecins Sans Frontič-res) to jedna z największych międzynarodowych medycznych organizacji humanitarnych na świecie. Zapewnia pomoc ludziom pozbawionym opieki zdrowotnej, dotkniętym przez konflikty zbrojne, epidemie, klęski żywiołowe. Wspiera wszystkich potrzebujących, bez względu na rasę, religię, płeć czy przynależność polityczną. W 1999 r. Lekarze bez Granic za swoje zasługi otrzymali Pokojową Nagrodę Nobla.

Tysiące wolontariuszy MSF, wśród których są nie tylko lekarze i pielęgniarki, niesie pomoc ludziom w 69 krajach na świecie. Działania Lekarzy bez Granic mają neutralny charakter, organizacja nie angażuje się w konflikty zbrojne i nie opowiada po żadnej stronie. Dąży do zapewnienia opieki wszystkim poszkodowanym, zgodnie z wymogami międzynarodowego prawa humanitarnego. Być może słuchając relacji albo czytając o działaniach Lekarzy bez Granic, zastanawialiście się, czy te szczytne idee znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości. Miałam zaszczyt pracować dla tej organizacji jako wolontariuszka i mogłam się przekonać, że tak właśnie jest. W 2015 r. pracowałam w Peszawarze, w Women’s Hospital. To szpital w całości prowadzony i finansowany przez Lekarzy bez Granic. Przychodzi w nim na świat około 6 tys. dzieci rocznie (dla porównania: na największych warszawskich porodówkach rodzi się około 4 tys.). Znajdują się w nim: izba przyjęć, sale porodowa, operacyjna, patologii ciąży, pooperacyjna, oddziały położniczy i  noworodkowy, apteka szpitalna, laboratorium z bankiem krwi. W całym Pakistanie, a szczególnie na terenach górskich, które stanowią sporą część kraju, kobiety ciężarne są praktycznie pozbawione opieki medycznej. Dlatego wiele problemów medycznych, które w Europie w zasadzie nie istnieją, tam było codziennością. Przez kilka lat pracy jako ginekolog w Polsce nie widziałam pacjentki z rzucawką (to ciężkie powikłanie nieleczonego nadciśnienia w ciąży) czy z pękniętą macicą. W Peszawarze pacjentki z takimi powikłaniami przyjmowałam do szpitala prawie codziennie. Ponieważ Pakistan znajduje się w strefie podzwrotnikowej, musiałam się nauczyć leczyć i diagnozować ciężarne z chorobami takimi jak malaria i denga. Często kobiety trafiały do nas w ciężkim stanie, bo jechały do szpitala wiele godzin. Mimo odrębności kulturowych każdego dnia przekonywałam się, że lęk, ból, obawy związane z porodem czy radość z narodzin zdrowego dziecka są wszędzie takie same. Szczególnie trudnym momentem w czasie misji zarówno dla mnie, jak i dla wszystkich kolegów i koleżanek był 3 października 2015 r. Tego dnia ostrzelano szpital w Kunduz w Afganistanie. Zginęły 42 osoby, w tym 14 członków personelu szpitala. Wprawdzie do Kunduz z Peszawaru było aż 600 km, ale do granicy z Afganistanem tylko 50… Zszokowani i zrozpaczeni, nie potrafiliśmy zrozumieć, jak można „pomyłkowo” ostrzelać szpital. Zgodnie z zasadami Lekarzy bez Granic nie pytaliśmy, czy przywieziona do nas w ciężkim stanie ciężarna kobieta jest żoną Pasztuna, Afgańczyka czy taliba. Dla nas była zawsze pacjentką, która wymaga natychmiastowej pomocy. Poza trudnymi i smutnymi chwilami było też wiele radosnych. Niezwykłym dla mnie przeżyciem było móc pracować z ludźmi z całego świata i patrzeć, jak udaje nam się realizować ideę Lekarzy bez Granic niesienia pomocy tym, którzy potrzebują jej najbardziej, nie pytając o pochodzenie, religię czy poglądy polityczne. W moim pakistańskim szpitalu położna zarządzająca salą porodową pochodziła z Nowej Zelandii, położna oddziału noworodkowego z Niemiec, pediatra z Australii, anestezjolog z Hongkongu, koordynator medyczny z Austrii, a ginekolog, czyli ja, z Polski. Oczywiście niewiele byśmy zdziałali bez wsparcia pakistańskich lekarzy, pielęgniarek, położnych, którzy stanowili zdecydowaną większość personelu szpitala. Z racji kulturowych uwarunkowań pracowałam wyłącznie z kobietami. Zaprzyjaźniłam się z wieloma i w wolnych chwilach chętnie rozmawiałyśmy o modzie, kosmetykach, wymieniałyśmy się przepisami kulinarnymi albo plotkowałyśmy o mężach i dzieciach. Nie można przecież cały czas żyć ratowaniem świata. Wielu bliskich i znajomych pytało mnie po powrocie: po co ty pojechałaś do tego Pakistanu? Myślę, że jestem bardzo szczęśliwą osobą, która mieszka w spokojnym i bezpiecznym kraju, może się uczyć, rozwijać, ma satysfakcjonującą pracę i świetną rodzinę. Ponoć szczęście jest jedną z tych niewielu rzeczy, które się mnożą, gdy je dzielimy. Dlatego cieszę się, że mogłam, jako wolontariusz organizacji Lekarze bez Granic, podzielić się wiedzą i doświadczeniem, a tym samym przyczynić się, choć w niewielkim stopniu, do szczęścia tych, którzy mają go nieco mniej niż ja. ■

Autorka jest lekarzem na Oddziale Położnictwa i Ginekologii Szpitala Powiatowego w Mińsku Mazowieckim.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum