21 kwietnia 2017

Gimnazjum Więcka

Literatura i życie

„Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat”

Wszystkie teksty z tego cyklu mają charakter wspomnieniowy i odnoszą się do okresu sprzed 50 lub więcej lat.

Artur Dziak

Miasto-ogród Anin nazwę swą wzięło od imienia Anny, żony Ksawerego hrabiego Branickiego. Anin był na dobrą sprawę wielkim sosnowym lasem, w którym jedynie gdzieniegdzie, ukryte wśród krzewów i kwiatów, wyrastały parterowe, najwyżej jednopiętrowe drewniane domy letniskowe, budowane przez utalentowanych cieśli i stolarzy, w stylu „nadwiślańskim”. Konstanty Ildefons Gałczyński, obywatel Anina w latach 30., określił ów styl dowcipnie: świdermayer. Miasto-ogród, stanowiące naturalne przedmieście stolicy, miało początkowo tylko dwie ulice – Parkową i Królewską, które poprzedzielane były 12 uliczkami, noszącymi nazwę Poprzecznych. Większość nielicznych budowanych willi i dworków znajdowała się właśnie przy Królewskiej i Parkowej. Mieszkała tam inteligencja, m.in. wielu lekarzy, np. prof. Babecki, dr Żabicki, dr Helman, oraz przedstawicieli świata kultury: Maria Malicka, Ferdynand Ossendowski, Walerian Bierdajew, Mieczysława Ćwiklińska, Konstanty Ildefons Gałczyński, Jerzy Zaruba. W latach międzywojennych Anin powoli zamieniał się z miejscowości letniskowej w zamieszkaną przez cały rok. Miał doskonałe połączenie ze stolicą kolejką elektryczną i wąskotorową ciuchcią. W modzie było góralskie zdobnictwo, przeto domki, wille, dworki i pałacyki miały różnorodne wykusze, krużganki, ozdobniki, tarasy i balkony. W Aninie przeżyłem najlepsze lata dzieciństwa i młodości. Jak zapisała moja matka w pamiętniku, Anin połączył na dobre naszą rozbitą przez wojnę rodzinę w pięknym, letniskowym drewniaku, przy ulicy Parkowej. Po kilkumiesięcznej tułaczce między mieszkaniem babci Rozalii na Pradze a zniszczonym przez bombę domem w Międzylesiu ojciec (Józiek) został w końcu odwołany z pracy na ziemiach odzyskanych, gdzie przywracał do życia poniemieckie zakłady, i pracodawca zaoferował mu mieszkanie w dość zadbanym, jednopiętrowym drewniaku letniskowym z werandami. Józio miał domem administrować, gdyż pozostałych trzech lokatorów podlegało fabryce, w której pracował. Z czasem planowaliśmy dom wykupić, gdyż miejsce było wymarzone, a budynek otoczony pięknym ogrodem. Wkrótce zacząłem uczęszczać do Samorządowego Gimnazjum i Liceum Gminy Wawer w Aninie, które mieściło się w pałacu Więcka, co na owe czasy było dla mej matki prawdziwym wyczynem, z racji dosyć wysokiego czesnego. Była to właściwie decyzja babci Rozalii, która stwierdziła, że ponieważ z każdej wojny „wychodziliśmy z gołym kuprem”, trzeba mi dać jakieś przyzwoite wykształcenie, gdyż „tylko tego mu bolszewicy nie ukradną”! Kłopoty zaczęły się szybko, kiedy wyszły na jaw moje olbrzymie zapóźnienia, wynikające z tego, że moi koledzy zaczęli pobierać nauki o rok wcześniej, jak też i z tego, że zarówno w szkole podstawowej, jak i w technikum mechanicznym głównie grałem w piłeczkę nad Wisłą i wagarowałem! Natychmiast trzeba było brać korepetycje z angielskiego (uczyłem się do tej pory tylko rosyjskiego i francuskiego, w domu) oraz matematyki. Korepetycje z matematyki pobierałem zresztą prawie przez trzy lata, gdyż według prof. „Pęduszki”, nauczyciela matematyki, głąbem byłem ponadwymiarowym. Co tu dużo mówić, prawdziwie dobry byłem jedynie w tabliczce mnożenia i tak zwanych słupkach, ale tylko do poziomu 6 x 6! Dalej musiałem się już namyślać. Jeśli jakoś przechodziłem z klasy do klasy, to tylko dlatego, że byłem naprawdę dobry z nauk humanistycznych. Dobry do tego stopnia, że gdy nauczyciele wyjeżdżali na częste narady i konferencje ideologiczne, ja za nich prowadziłem w niższych klasach lekcje. Miałem solidne przygotowanie, w związku z tym, że od wczesnego dzieciństwa „niszczyłem” wszystkie biblioteki w zasięgu ręki – domową, w fabryce ojca – zakładach Szpotańskiego, Bibliotekę Publiczną w Wawrze oraz bibliotekę w gimnazjum Więcka. Poza tym miałem wyjątkowych nauczycieli, uczyli mnie wspaniali poloniści, m.in. okupacyjna „Ciocia”, matka poety Kamila Baczyńskiego, oraz doktor Mianowska. No i dobrze pisałem. Matematykę przeżyłem dzięki znakomitemu wspomaganiu przez kolegę klasowego Stefana Białasa, który umożliwił mi zrzynanie wyników prac domowych. Sprawa była opracowana do perfekcji. Na parę zaledwie minut przed pierwszym dzwonkiem otrzymywałem od Stefana zeszyt i w ciągu rekordowo krótkiego czasu przepisywałem wszystkie zadania. Nie wiem, jak to się stało, że przez cały okres szkoły nie zostałem złapany na oszustwie i nawet wywoływany do tablicy potrafiłem jako tako dać sobie radę. Maturę zdałem chyba tylko dlatego, że dopiero na egzaminie ustnym „Pęduszko” zorientował się w sprawie, a wówczas w dobrze pojętym własnym interesie i interesie szkoły należało sprawę zatuszować do końca. Udało się dzięki temu, że w komisji egzaminacyjnej nikt poza „Pęduszką” na matematyce się nie wyznawał. Wyposażony w wątpliwą wiedzę zapisywałem tablicę jakimiś wzorami, które przy akompaniamencie pseudomatematycznego bełkotu równie szybko ścierałem. Nerwowo drgająca noga matematyka informowała mnie tylko, że trzeba prosić Boga o szybkie zakończenie egzaminu, gdyż przekroczenie bariery jego wytrzymałości groziło niewyobrażalnymi konsekwencjami. Matematyk nie zamienił ze mną słowa przez parę tygodni. Dopiero w czasie balu maturalnego, kiedy wszyscy byli „po winku”, powiedział mi w cztery oczy: – Ty, Dziak, ty wiesz najlepiej, jakim nieprzeciętnym matematycznym szyderstwem jesteś. Ale w tym uroczystym dniu ja chylę czoła przed tak rzadkim oszustem! Wszystko układało się pomyślnie, mimo że miałem wpis „niepewny ideologicznie”, którą to etykietkę przypięto mi w roku 1948, gdy ojciec podpadł ludowej władzy.  Natomiast przygoda ze szkolnym teatrem o mało nie skończyła się dla mnie tragicznie, bo odmówiłem występu w rewolucyjnym sztuczydle „Tajna drukarnia”. Natychmiast zrobiono z tego sprawę politycznej wagi, okrzyknięto mnie wrogiem ustroju i zawieszono w prawach ucznia. Tymczasem moja odmowa nie miała nic wspólnego z ideologią. Po prostuTajna drukarnia” była wyjątkowym gniotem i na dobrą sprawę nie dało się tego żadną miarą wystawić! Na wieść o mym zawieszeniu babcia Rozalia, która organicznie nie znosiła bolszewii, bojąc się o mój los, oznajmiła: – Każda władza pochodzi od Boga, przeto i tę trzeba szanować!  

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum