3 września 2018

Odszedł Andrzej…

Janina Jankowska

Doktora Andrzeja Włodarczyka poznałam w czasie I Zjazdu „Solidarności” we wrześniu 1981 r. Nie pamiętam, czy był delegatem służby zdrowia Mazowsza, czy po prostu z własnej woli i potrzeby był z nami. A „my”, to zespół dziennikarzy radiowych Radia „Solidarność” Region Mazowsze. Na co dzień pracowaliśmy w Polskim Radiu. W ramach porozumień sierpniowych jako związkowcy stworzyliśmy redakcję Radia „Solidarność” produkującą audycje na kasetach analogowych do użytku wewnątrzzwiązkowego, tj. dla 10 mln członków „Solidarności”.

Podczas zjazdu nagrywaliśmy obrady i dyskusje z całego dnia, a w nocy montowaliśmy magazyn złożony z informacji o najważniejszych wydarzeniach: fragmentów homilii ks. Tischnera, wystąpień, wywiadów, a nawet satyrycznych komentarzy Jacka Fedorowicza. Siedzieliśmy w podziemiach stadionu Oliwii całą noc, by przygotować relację na następny dzień. Dr Andrzej Włodarczyk zawsze był z nami. Słuchał, doradzał i dbał o nas, przygotowywał herbatę, kawę, wszystko to, co było w tych warunkach dostępne. Nikt z nas nie przypuszczał, że wspiera nas przyszły wybitny działacz samorządu lekarskiego, dyrektor szpitali i wiceminister. Andrzej był spontaniczną, nieformalną częścią naszego dziennikarskiego zespołu. Swoją obecnością potwierdzał istnienie tego fenomenu wspólnoty Polaków, która w takiej formie już się nigdy później nie pojawiła. Jednak przetrwała w osobistych kontaktach z ludźmi tej klasy, co dr Andrzej Włodarczyk. W stanie wojennym pomagał nam. Pamiętam, że w końcu grudnia wróciłam z zagranicy, wiedząc, że 13 grudnia byli w moim domu funkcjonariusze SB, by mnie internować. Andrzej uruchomił swoich przyjaciół ze służby zdrowia. Przechował mnie w Szpitalu Czerwonego Krzyża na Solcu. Szpital był pusty, bo władze przygotowały się na rozlew krwi. Jakiś czas później umieścił tam mojego kolegę, którego już inwigilowała Służba Bezpieczeństwa. Wprawdzie, gdy na swoje życzenie opuściłam szpital, zostałam zatrzymana, ale po wyjściu z obozu internowania znowu dzięki Andrzejowi Włodarczykowi odczułam niespotykaną solidarność ze strony służby zdrowia. Kierował mnie do lekarzy, którzy bez słowa, uwypuklając moje fizyczne dolegliwości, dawali mi podstawy do przetrwania całego trudnego okresu. Zostałam wyrzucona z pracy w Polskim Radiu, a innego radia w owym czasie nie było. Dzięki solidarności służby zdrowia dostałam rentę inwalidzką, która pomogła mi przetrwać do 1989 r.

W wolnej Polsce nie traciliśmy kontaktu. Zawsze mogłam na Niego liczyć. Był wybitnym chirurgiem. Pomagał mi radą lekarską, gdy chorowali moi bliscy. Andrzej z żoną Ewą Gwiazdowicz byli stałymi uczestnikami moich corocznych „spotkań przyjaciół”. To była cudowna, żywa pozostałość czasów „Solidarności”. Wszyscy, którzy przeżyliśmy tamten czas jako najpiękniejsze doświadczenie życia, byliśmy sobie bliscy, rozumieliśmy się bez słów. Niezależnie od poglądów politycznych nadal byliśmy przyjaciółmi.

Kiedy żegnaliśmy Go w kościele św. Boromeusza na Powązkach, zobaczyłam, że osób bliskich, którym Andrzej pomagał, było bardzo, bardzo wiele. Z pewnością pozostanie na trwałe w historii samorządności lekarskiej, także jako wzór lekarza i autorytet.

Dla mnie jednak odszedł niezastąpiony Przyjaciel, na którego mogłam liczyć w każdej najtrudniejszej sprawie. Nie mogę pogodzić się z tą stratą… 

 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum