2 marca 2020

Profilaktyka obowiązkowo!

Z prof. dr. hab. n. med. Krzysztofem Czajkowskim, konsultantem krajowym w dziedzinie położnictwa i ginekologii, kierownikiem II Katedry i Kliniki Położnictwa i Ginekologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, rozmawia Anetta Chęcińska.

Co jakiś czas słyszymy o zamykaniu oddziałów ginekologiczno-położniczych. Czy ginekolodzy mają siły i środki, aby dbać o pacjentki?

Po pierwsze, mamy kłopot z obsadą lekarską w szpitalach. W czasie dyżuru, zwłaszcza w małych
placówkach, ginekolog położnik dyżuruje jednoosobowo. W związku z tym przyjmuje na siebie dużą odpowiedzialność, a także spotyka się z roszczeniami. Znaczna część lekarzy, którzy zakończą specjalizację w naszej dziedzinie, wybiera pracę w lecznictwie otwartym, która nie jest tak obciążająca. Okresowe przerwy w funkcjonowaniu oddziałów, częste w okresie urlopowym, są wynikiem niedoboru kadr. Po drugie, co wykazał raport NIK, są regiony (np. Podlasie), w których liczba położników i ginekologów jest mniejsza. Trzeba jednak zwrócić uwagę, że na terenach o mniejszym zaludnieniu pacjentek i zdarzeń medycznych będzie zbyt mało, aby poradnia działająca przez pięć dni w tygodniu się utrzymała. Do prowadzenia profilaktyki wystarczy, że lekarz będzie przyjmował raz na tydzień. Kwestia likwidacji oddziałów jest sprawą delikatną społecznie. Ale jeżeli w jednym szpitalu mamy 1 tys. porodów rocznie, a w innym 250, zasadne jest pytanie, czy stać nas na utrzymanie placówki, w której odbiera się jeden poród dziennie lub jeden w ciągu dwóch dni? Trzeba dodać, że koszty utrzymania obu są podobne.

Jaka powinna być minimalna liczba porodów właściwa dla funkcjonowania oddziału?

Przyjmujemy, że 400 rocznie. Narodowy Fundusz Zdrowia dokonał analizy, z której wynika, że gdyby oddziały wykazujące mniej porodów przestały funkcjonować, średnia odległość dojazdu pacjentek do szpitala zwiększyłaby się z 7 do 9 km. Oczywiście, w rejonach przygranicznych, gdzie odległości między placówkami są większe, chcąc zapewnić pacjentkom bezpieczeństwo, należałoby uwzględnić dofinansowanie działalności oddziałów. Ale takich miejsc jest w Polsce kilka. Liczba zdarzeń ma przełożenie na doświadczenie zespołu. W klinice, którą kieruję, przyjmujemy około 3200 porodów. Liczbę przypadków medycznych, z którymi my mamy do czynienia w ciągu roku, personel szpitala, w którym jest 300 porodów, obsłuży w ciągu 10 lat. Zawód zaufania publicznego gwarantuje, że jeżeli ktoś zwraca się o pomoc, udzieli mu jej osoba kompetentna, z odpowiednim doświadczeniem. Musimy o tym myśleć już na etapie kształcenia.

Czy specjalizacja z położnictwa i ginekologii cieszy się zainteresowaniem?

Mniejszym niż kiedyś. Przynajmniej 20 proc. miejsc rezydenckich jest niewykorzystanych. Wiele szpitali, nie mogąc obsadzić dyżurów, zabiegało o jak największą liczbę rezydentów. Ale młodzi lekarze buntują się, czasem słusznie, gdyż odnoszą wrażenie, że poza dyżurami nie mają pełnej możliwości realizacji wymaganych procedur. Jednak w naszej dziedzinie, żeby wykonać wszystkie procedury, trzeba zarówno  dyżurować, jak i uczestniczyć aktywnie w  innych działaniach, np. operacjach.

Jak wejdzie w życie znowelizowana ustawa o zawodach lekarza i lekarza dentysty, będziemy mieli rok na modyfikację specjalności i weryfikację procedur. Wciąż prowadzimy specjalizację na zasadzie „przywiązania do ziemi”, w jednym ośrodku. Nie uważam, że jeśli koledzy z innego szpitala inaczej leczą niż ja, to leczą gorzej. Młody lekarz powinien zdobywać doświadczenie w trakcie szkolenia specjalizacyjnego w różnych miejscach, w szpitalach różnych poziomów referencyjnych.

Trzeba zmienić rolę opiekuna specjalizacji, który powinien realnie pomagać w realizacji programu specjalizacyjnego i otrzymywać wynagrodzenie za część szkolenia realizowaną w jednostce, gdzie pracuje. W krajach zachodnich kształci się kadrę, która ma uczyć. Najpierw młody człowiek wszystko robi pod nadzorem, z czasem otrzymuje coraz więcej zadań bez nadzoru, aż wreszcie staje się samodzielny. To są etapy rozwoju. Ale ważne jest nie tylko to, czy młody lekarz dokona operacji poprawnie, ale czy wie, dlaczego przeprowadza zabieg, jaką korzyść odniesie pacjent i co ona zmieni w jego życiu. To jest kształcenie. U nas lekarz musi zdać kolokwia, wykonać procedurę. Chyba stać nas, żeby to zmienić. Powinniśmy znaleźć rozwiązanie chroniące zarówno interesy pracodawców, jak i młodych lekarzy, i przymierzyć się do zmian, których punktem końcowym będzie oczekiwany poziom wykształcenia młodych lekarzy i bezpieczeństwo pacjentów.

Czy programy zdrowotne dotyczące kobiet są efektywne? Co należałoby zmienić, aby upowszechniać profilaktykę?

Lubimy akcje, niekoniecznie pracę pozytywistyczną. Finowie w latach 50. XX w. zaczęli wszystkie kobiety poddawać badaniom cytologicznym. Przez dziesięciolecia mieli najniższą śmiertelność z powodu raka szyjki macicy. Znakomita większość kobiet w Polsce zgłaszających się z tym nowotworem to panie, które urodziły dziecko i już więcej nie odwiedzały ginekologa do momentu wystąpienia niepokojących objawów. Do osób, których w szkole nie nauczono, że należy dbać o swoje zdrowie, ulotki rozłożone w przychodniach nie trafią, bo te kobiety do przychodni nie chodzą. Skoro wykrywamy nowotwory zbyt późno, wprowadźmy pulę obowiązkowych badań profilaktycznych: pracujesz, musisz przynieść wynik. Jeżeli będziemy przeprowadzali badania w rozsądnych odstępach czasu, np. cytologię raz na trzy lata, powoli osiągniemy pozytywny efekt.

Zachęcamy do badań cytologicznych, ale nikt nie sprawdza, ile kobiet je robi prywatnie (im większe miasto, tym więcej). A potem okazuje się, że tylko 15 proc. pań odpowiada na zaproszenie. Jeżeli w pewnym wieku trzeba zrobić kolonoskopię, wymagajmy jej wykonania. Naprawdę powinno być stać nasze państwo, żeby wysłać SMS do każdego, kto jest w grupie wskazanej do badania. Nasze dane są w systemie, nasz PESEL dostępny w każdej aptece, więc nie zasłaniajmy się ochroną danych. Osoba dorosła po odebraniu wiadomości o terminie badania dokonuje wyboru – idę lub nie, i zna konsekwencje. Jako społeczeństwo powinniśmy być nauczeni już w szkole, że część odpowiedzialności za własne zdrowie ponosimy sami. My, lekarze, możemy zachęcać do sięgnięcia po informacje o zdrowiu, które powinny być łatwo dostępne, np. w Internecie, napisane prostym językiem, z uzasadnieniem. Kierowałem zespołem, z którym opracowaliśmy taki program dla kobiet ciężarnych z cukrzycą – Sweet Pregna – łatwy do ściągnięcia, czytelny. Nie możemy jednak odpowiadać za niewykryte choroby u osób, które się do nas nie zgłaszają lub przychodzą zbyt późno.

Kobiety w mediach społecznościowych, w ankietach, nierzadko skarżą się na niewłaściwe, przedmiotowe potraktowanie w gabinecie czy na sali porodowej, na słowa naruszające ich godność.

Rzadko dzielimy się dobrymi doświadczeniami. W mediach sensacją nie jest tytuł „Wyleczyli mnie i jestem zadowolona”. W naszej dziedzinie delikatnym tematem są roszczenia związane z niewykonaniem cesarskiego cięcia. Bywają sytuacje nieprzewidywalne, poród przebiega prawidłowo, a nagle dochodzi do powikłań. Niezwykle rzadko zdarza się zaniedbanie, którego można było uniknąć. Ale czy to oznacza, że każdą ciążę powinniśmy rozwiązywać tym sposobem?

Oczywiście, nie powinniśmy, my lekarze, własnych problemów, nastrojów demonstrować wobec pacjentów, to nieprofesjonalne i nie powinno mieć miejsca. Mam nadzieję, że ten nieduży margines zdarzeń niekorzystnych, a możliwych do uniknięcia, czy nieodpowiednich zachowań lekarzy z każdym rokiem będzie mniejszy. Trzeba jednak wyraźnie podkreślić, że zdecydowana większość z nas wykonuje swoją ciężką pracę bardzo dobrze i właściwie kontaktuje się z pacjentkami. 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum