2 kwietnia 2020

20 sylwestrów na dyżurze

Z dr n. med. Teresą Kortą, anestezjologiem, rozmawia Małgorzata Skarbek.

Kiedy zetknęła się pani doktor z anestezjologią?

Zaczynałam w głębokiej „prehistorii”, a konkretnie w 1970 r., na trzecim roku studiów. Zobaczyłam namalowany odręcznie plakat „Zapraszamy na pierwsze w tym roku zebranie Studenckiego Koła Naukowego Anestezjologii”. Niewiele wiedziałam o tej dziedzinie, ale do koła trzeba było zdać egzamin i to mnie zaciekawiło. Zdałam. To koło miało ogromne znaczenie dla kształcenia anestezjologów. Wówczas w programie studiów anestezjologii nie było w ogóle. Koło stworzył kilka lat wcześniej prof. Bogdan Kamiński, ponieważ wraz z dr. Januszem Kąckim i dr. Jerzym Siedleckim zdali sobie sprawę, że sami nie są w stanie wykonać wszystkich zadań anestezjologicznych w szpitalu. Postanowili zatem uczyć studentów, aby jak najszybciej poznali zasady anestezjologii i wkrótce mogli podjąć samodzielną pracę. Spotykaliśmy się co miesiąc na zebraniach, na których omawialiśmy ważne zagadnienia teoretyczne z zakresu fizjologii, farmakologii i różnych rodzajów znieczuleń. Ale przede wszystkim każdy student z koła musiał odbyć przynajmniej jeden ostry dyżur w miesiącu. Mój pierwszy dyżur wypadł w październiku 1970 r. Zgłosiłam się do kliniki chirurgicznej przy ul. Nowogrodzkiej. W pokoju anestezjologów powinnam była zastać jednego lekarza dyżurnego. Tymczasem spotkałam tam anestezjologów z terenu całego szpitala, głównie mi nieznanych. Pili kawę, herbatę i jedli ciasteczka. Były czyjeś imieniny. Podszedł do mnie dr Janusz Kalinowski, świeżo upieczony absolwent Akademii Medycznej i Koła Anestezjologicznego, i zapytał: – Ty jesteś ta nowa z koła? Przyszłaś pierwszy raz na dyżur? To bierz się do mycia filiżanek. Czyli robiłam w anestezjologii wszystko, począwszy od mycia naczyń.

Zaczęła więc pani pracę jeszcze jako studentka?

Tak. Okres był trudny w kraju i trudny w medycynie. Nie pamiętam zresztą łatwych czasów w medycynie. Mimo to, jako młodzi ludzie w grudniu 1970 r. cieszyliśmy się nadchodzącymi świętami i feriami, umawialiśmy się na sylwestrową prywatkę. Ale przyszły wydarzenia w Gdańsku, byli zabici i ranni. W tych okolicznościach straciłam chęć do zabawy i poprosiłam o dyżur w sylwestra. Dyżurowanie w sylwestra weszło mi w nawyk i przez następne 33 lata dyżurowania miałam 20 dyżurów sylwestrowych. Wydawało mi się to doskonałym sposobem spędzania czasu w ten dzień.

Uczyłam się wtedy, tak jak wszyscy, szybko, z dwóch dostępnych podręczników (jeden cienki, drugi dwutomowy), i dyżurowałam. Pokazywano i tłumaczono nam wszystko, to była wspaniała szkoła. Dyżurowaliśmy za darmo, po to, aby się czegoś nauczyć.

Gdy wprowadzono stały ostry dyżur chirurgiczny we wszystkich szpitalach, anestezjologów nadal było za mało, ale przede wszystkim dramatycznie brakowało pielęgniarek anestezjologicznych. Prof. B. Kamiński postanowił wyszkolić grupę studentów do pracy w charakterze pielęgniarek anestezjologicznych i to zadanie powierzył w znacznej mierze starszym członkom koła. Teraz to my uczyliśmy młodszych kolegów. Również ja wykonywałam to pedagogiczne zadanie. To też była dobra szkoła. Wyszkolonych studentów zatrudniano na ćwierćetatach pielęgniarskich, za najniższą stawkę – 8 zł za godzinę. W tym charakterze i ja pracowałam przez cały ostatni rok studiów.

Jakie procedury wykonywaliście?

Procedura to zupełnie nowe słowo, wtedy się go nie używało. Nie wykonywało się procedur, tylko „odwalało robotę”. Studenci robili to, na co pozwolił im lekarz. Dość szybko opanowaliśmy wkłuwanie się do żyły, podawanie leków, intubowanie pacjenta. Takich „wymyślności” jak kaniule plastikowe typu wenflon nie było. Istniała igła Viggo, którą można było dobrze unieruchomić w żyle, ciągle jeszcze używało się igieł wielorazowych. W szpitalu przy Lindleya nie widziałam aparatów wielokrotnych do przetaczania krwi i płynów, ale były jeszcze w użyciu w innych placówkach i widziałam takie w Szpitalu Praskim, gdzie miałam część zajęć chirurgicznych.

Bieda była straszna. W miarę upływu czasu robiło się jeszcze biedniej. Brakowało wszystkiego: sprzętu, leków, nawet plastrów. Szczyt tej mizerii przypadł na lata 80.

Kiedy zaczęła pani pracę jako lekarz?

Studia skończyłam w 1974 r. i od razu zaczęłam pracę w szpitalu klinicznym, najpierw przy Lindleya, potem w szpitalu przy Banacha, gdy go zbudowano. Trudno sobie dzisiaj wyobrazić taką nędzę, jaką wtedy przeżywaliśmy. Kaniul nie mieliśmy, choć na świecie stosowano je już od dawna. Były nam znane, ale u nas pojawiały się tylko czasami. Zdarzyła mi się taka historia: na oddział trafiła staruszka krwawiąca z przewodu pokarmowego, po wielu przetoczeniach. Straciła dużo krwi, a grupę miała rzadką. Miała też zszarpane żyły. Zaczęłam znieczulenie na zwykłej igle rodzimej firmy Mifam. W pewnym momencie straciłam kontakt z żyłą. Starałam się uzyskać nowy dostęp – na jednej ręce, na drugiej, po kolei na obu nogach. Bezskutecznie. Chirurg dr Marek Skośkiewicz powiedział: – Pani doktor, krwotok z tętnicy w dnie żołądka, kontroluję go palcem. Niech pani spokojnie znajdzie żyłę. Doskonale wiedziałam, że jak nie znajdę dostępu do żyły, chora umrze. Pobiegłam na oddział intensywnej terapii i przyniosłam ostatni cewnik centralny, jaki miałam. Bez kłopotu wprowadziłam go do żyły głównej. Chora przeżyła. Nigdy nie zapomnę doktorowi Skośkiewiczowi tych pięciu minut, które pozwoliły mi spokojnie opanować sytuację.

Szczęśliwie pozostawałam wtedy w kontakcie służbowym z inż. Maciejem Sondijem, przedstawicielem niemieckiej firmy B. Braun na Polskę. Zadzwoniłam do niego: – Drugi raz takiej sytuacji nie przetrwam. Czy mógłbyś znaleźć chociaż parę kaniul (próbek) dla nas? Następnego dnia dostałam pudełko z 50 kaniulami obwodowymi, które były prawie tak dobre jak wenflony. Stałam się najbogatszym człowiekiem w szpitalu. Dziś trudno uwierzyć, że w ten sposób pracowaliśmy. Maćkowi Sondijowi też nigdy nie zapomnę tego nadzwyczajnego prezentu.

Dostawaliśmy dary ze świata, m.in. cewniki do żył centralnych. Ponieważ zajmowałam się żywieniem dożylnym, robiłam wiele wkłuć centralnych i miałam w tym wprawę. Koledzy mówili: – Ty ukłuj, bo nie zmarnujesz cewnika.

Miałam płócienną torbę, w której trzymałam cewniki przychodzące jako dary z różnych miejsc na świecie. Zdarzało się, że w jednym czasie było w niej 19 typów cewników. Oczywiście, nie miały żadnych opisów, a niektóre były dość dziwaczne.

Brakowało takiej prostej rzeczy jak rękawiczki. Lateksowych rękawiczek używało się wielokrotnie, po użyciu były myte, suszone i przesypywane talkiem, aby się nie kleiły. Następnie pakowano je w ligninę i wyjaławiano w autoklawie. Czy były szczelne? Chyba głównie nieszczelne. A gdy rękawiczek brakowało, ręce polewało się jodyną.

Z powodu braku rękawiczek nauczyłam się wykonywać wkłucie podobojczykowe. Korzystaliśmy wtedy najczęściej z dostępu szyjnego, wydawało mi się, że potrafię takie wkłucie zrobić bezbłędnie. Ale pewna pacjentka miała skrzywiony kręgosłup i żuchwę przytuloną do obojczyka. Stwierdziłam, że muszę wkłuć się podobojczykowo. Nigdy tego nie robiłam, nawet nie widziałam, jak robi to ktoś inny. Powinnam była poszukać podręcznika i sprawdzić. Ale miałam już na rękach ostatnie jałowe rękawiczki, a następne miały być wyjałowione kolejnego dnia. Wobec tego, starając się nie spowodować powikłań, wykonałam wkłucie wymyślonym przez siebie sposobem. Metoda okazała się bezpieczna i dość łatwa, więc później rozpowszechniałam ją wśród kolegów.

Nie było pełnego zaopatrzenia w leki do znieczuleń, stosowaliśmy nietypowe zestawy. Był okres, gdy brakowało podtlenku azotu, kiedy indziej nie było halotanu, powszechnie wtedy używanych. Stosowaliśmy narkotyki, np. fentanyl, albo inne zestawy z petydyną, z morfiną… Trzeba było kombinować.

Opowiem o najpiękniejszym darze, jaki dostałam na Boże Narodzenie 1981 r. Był stan wojenny, prof. Marek Pertkiewicz, z którym tworzyliśmy dwuosobowy Zespół Żywienia Pozajelitowego, wyjechał w listopadzie na czteromiesięczne stypendium do Szwecji. Zostałam więc sama ze wszystkimi problemami i pacjentami żywionymi dożylnie na terenie całego szpitala. Tuż przed świętami skończyły się aminokwasy. Niech czytelnik nie wyobraża sobie, że wtedy używaliśmy worków „wszystko w jednym”. Nad każdym chorym żywionym pozajelitowo wisiał zestaw butelek z aminokwasami, glukozą i emulsją tłuszczową połączonych aparatami do przetaczania. Wiedziałam, że gdy przyjdę pierwszego dnia po świętach, będę miała na siedmiu chorych jedną butelkę aminokwasów, co oznaczało koniec tej metody leczenia. Pierwszego dnia po świętach weszłam do szpitala i pod ścianą hallu zobaczyłam mnóstwo opakowań z litrowymi butelkami aminokwasów. Miały jeszcze trzy miesiące ważności. Dlatego firma produkująca ten preparat postanowiła naszemu ubogiemu krajowi zrobić prezent. Używaliśmy tych aminokwasów znacznie dłużej niż trzy miesiące. Uratowały wielu chorych.

Kłopoty w tamtych latach dotyczyły całego życia, więc człowiek się nie dziwił brakom w służbie zdrowia. Bardzo skutecznie walczyliśmy z nimi, jednocześnie starając się wprowadzać wszelkie nowości medyczne. W latach 80. jeździliśmy na krajowe zjazdy naukowe i na kongresy europejskie. W 1980 r. byłam na światowym zjeździe anestezjologów w Hamburgu, w 1981 r. – na europejskim zjeździe żywieniowym w Maastricht. Był to czas rozwoju Europejskiego Towarzystwa Żywienia Poza- i Dojelitowego i wspaniale było spotkać się z ludźmi, którzy też byli na początku drogi, uczyć się od nich. Do pewnego stopnia oni też uczyli się od nas, poznawali nasze niestereotypowe metody. Dziś żaden eksperyment nie wchodzi w grę, całe postępowanie przebiega według procedur, ale wtedy te procedury dopiero tworzyliśmy.

Cały 1989 r. spędziłam w Anglii, w szpitalu w Reading, zatrudniona na niskim stanowisku lekarskim (SHO). Gdy tylko zorientowano się, co umiem, dopuszczono mnie do wykonywania znieczuleń w pełnym zakresie i kompletnych zabiegów w intensywnej terapii. Mogłam nie tylko podszkolić język, ale przede wszystkim zobaczyć nowe technologie, pracować choć przez krótki czas w normalnych warunkach dobrze zorganizowanej medycyny. Kiedy wyjeżdżałam w grudniu 1988 r. z Warszawy, w naszym szpitalu klinicznym na 16 sal operacyjnych były dwa kardiomonitory. U nich był w każdej sali. Nikt nie wyobrażał sobie, że można obejść się bez niego. Moi brytyjscy koledzy dziwili się, że stale trzymam dwa palce na tętnie pacjenta: – Po co? Przecież masz kardiomonitor. My byliśmy nauczeni, że chorego trzeba pilnować. Proste metody są skuteczne i sądzę, że każdy lekarz powinien je znać, niezależnie od warunków, w jakich pracuje. Prostych metod jest sporo i ciągle powinniśmy się ich uczyć. Czy zawsze będziemy mieć całą aparaturę? Czy zawsze będziemy w miejscu, w którym możemy jej użyć? W „prehistorii” medycyny, którą ja obejmuję pamięcią, jest wiele anegdot. Są w nich także pewne prawdy przydatne
i dziś. 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum