5 września 2022

Pełzający killer

Czy letnia fala covidowa przejdzie płynnie w jesienną? Ministerstwo Zdrowia upiera się, że armagedon już nam nie zagraża.

tekst Paweł Walewski

Znajomy nie spodziewał się, że druga dawka przypominająca szczepionki przeciwko koronawirusowi, którą przyjął w połowie sierpnia, tak poważnie nim wstrząśnie. Wcześniejsze trzy zastrzyki nie przyniosły żadnych komplikacji, jedynie delikatny ból ramienia. Tym razem nie minęła doba od wizyty w punkcie szczepień, a pojawiła się gorączka powyżej 39 st. C., a po niej wszystko, o czym do tej pory słyszał od pechowców, którzy poprzednie dawki mocno odchorowali. Po tygodniu dolegliwości minęły, ale bohatera tej opowieści pozostawiły z nowym życiowym doświadczeniem: jeśli chodzi o zdrowie i reakcję organizmu na czynniki biologiczne, nie można być niczego pewnym.

Kiedy wsłuchać się w wypowiedzi przedstawicieli rządu o przewidywanym na najbliższe tygodnie rozwoju sytuacji pandemicznej, wygląda na to, że zapomnieli o podstawowej zasadzie obowiązującej w medycynie – nigdy nie bądź przekonany, co nastąpi, bo zawsze wydarzyć się może wszystko. Oczywiście, tak ponura perspektywa nie może zniechęcać do roztropnego prognozowania rozmaitych zdarzeń, ale grzechem polityków jest zapewnianie opinii publicznej, że koronawirus już nie wróci lub stanie się grypopodobnym sezonowym utrapieniem.

Zdaniem ekspertów jest zdecydowanie za wcześnie, by wygłaszać takie sądy. Dla przykładu prof. Agnieszka Szuster-Ciesielska z Katedry Wirusologii i Immunologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie przez całe lato przekonywała swoich odbiorców w mediach społecznościowych (a pani profesor niemal od początku pandemii na Facebooku i Twitterze doszkala obywateli z wiedzy o wirusach i COVIDZIE), że biorąc pod uwagę sytuację ogólnoświatową pandemia absolutnie się nie skończyła i nie wolno jej lekceważyć: „Kiedyś wirus SARS-CoV-2 stanie się pewnie taki, jak pozostali jego kuzyni, ale jeszcze nie teraz i nie najbliższej jesieni”.   

Wraz z powrotem dzieci i młodzieży do szkół, pogorszeniem pogody oraz większą wilgotnością będziemy bardziej narażeni na ryzyko infekcji, a naukowcy nie są w stanie przewidzieć, czy wirus po raz kolejny nie wystąpi w nowym przebraniu. Ten brak pewności może na ludzi działać deprymująco, ale taka właśnie jest biologia – trudno wiele rzeczy przewidzieć (a jeszcze trudniej wytłumaczyć, że są nie do przewidzenia). Jak więc teraz traktować COVID: jak zwykłą infekcję, rzeczywiście podobną do przeziębienia lub grypy, czy jak chorobę, która sprawi nam jeszcze mnóstwo problemów, za które państwo nie chce już ponosić odpowiedzialności?

Gdy spojrzeć na dynamikę letniej fali pandemii (pewnie nie finalnej, wbrew zaklęciom rządowym), nie widać w tej sinusoidzie szczególnie wysokich wybrzuszeń. Na ile jednak są to dane rzetelne, skoro już wcześniej zrezygnowano z rejestrowanych testów PCR i każdy polega na własnym wyczuciu albo domowej kontroli antygenowej? Czy jesienią również nie będziemy mieli wiarygodnych statystyk na temat sytuacji epidemicznej i opierać się będziemy jedynie na liczbach hospitalizowanych lub, niestety, zgonów?

Demontaż systemu monitorowania epidemii będzie miał swoje konsekwencje w dłuższej perspektywie. To zrozumiałe, że w środku lata trudniej wymusić noszenie maseczek i przestrzeganie innych zasad prewencji, ale przez to gotowość do walki z pandemią wyraźnie osłabła i trudno ją będzie wskrzesić jesienią. Większość uwierzyła, że z koronawirusem da się żyć, zapominając, że ignorowanie zagrożenia nie jest jednak żadną metodą uodparniającą. Wygląda na to, że w grupie nadmiernych optymistów jest również Adam Niedzielski. Jego uspokajające słowa, że przecież w maju 90 proc. obywateli w Polsce osiągnęło „odporność na COVID” i wynik ten daje nam komfort bezpieczeństwa, nijak się mają do rzeczywistości, bo kilka miesięcy później sytuacja jest już zgoła inna (tak jak inny może być wkrótce sam wirus). Nowe warianty wręcz wyraźnie uciekają naszej odporności, zarówno poszczepiennej, jak i poinfekcyjnej. Podczas letniej fali zakażeń ponad 20 proc. to reinfekcje, więc ten, kto w pierwszej połowie roku przechorował COVID wskutek zakażenia podstawową wersją omikrona, może nie być odporny na jego nowsze wersje. Wbrew optymistycznym prognozom ministra zdrowia, według szacunków ekspertów z wrocławskiej grupy MOCOS, modelującej w Europie przebieg pandemii, w Polsce może być obecnie 20–25 mln osób nieodpornych na wariant BA.5, który przyniósł ostatnią falę. Premier Mateusz Morawiecki znów więc będzie musiał przyznać, że zbyt
pospiesznie uznał koronawirus za pokonany.

Brak pewności, z jakim wariantem tej jesieni będziemy mieli do czynienia, z jednej strony utrudnia planowanie szczepień, z drugiej upewnia nas w tym, że dawki przypominające są jak najbardziej potrzebne. Zmodyfikowane boostery pewnie dotrą, zanim na dobre rozwinie się kolejna fala pandemii, ale i tak nie zapewnią nam tego, co tzw. szczepionki śluzówkowe, czyli preparaty doustne lub podawane do nosa, które odcięłyby koronawirusowi drogę wejścia do organizmu. Nie jest to bynajmniej zarzut wobec najbardziej spopularyzowanych w tej pandemii szczepionek z mRNA, bo z międzynarodowych ustaleń wynika, że uratowały one co najmniej 20 mln ludzi przed śmiercią. Ale dzięki nim fali rozprzestrzeniania się kolejnych wariantów nie zatrzymamy. Nie zapewniają one stuprocentowej ochrony przed zakażeniem i dlatego infekcje dopadają również wielu osób, które przyjęły dwie lub nawet trzy dawki. Wypada mieć nadzieję, że choć większość czasu i pieniędzy świat przeznacza obecnie na produkcję szczepionek domięśniowych, zainteresowanie tymi donosowymi nie ograniczy się do… publikacji naukowych.

Liczni eksperci nie odżegnują się od przewidywań, że COVID stanie się sezonową infekcją, nawet lżejszą niż grypa, ale potrzeba na to co najmniej dziesięciu lat. Zatem, choć nie znajdujemy się już w najniebezpieczniejszej fazie pandemii, nie doszliśmy jeszcze do jej końca. A już w ogóle nikt nie analizuje wpływu tzw. długiego COVIDU na sprawność działania opieki medycznej, która przecież musi udźwignąć ciężar tych dodatkowych potrzeb pacjentów. Czy uświadomionych i rozpoznanych? Nie przez wszystkich. To jednak problem do rozwiązania na lata i jego skalę również trudno przewidzieć. W ciągu ostatnich dwóch lat koronawirus przygniótł system ochrony zdrowia i uwypuklił jej rozmaite problemy, lecz nie zdołano ich rozwiązać, mimo powrotu do względnej normalności.

Czy jesteśmy po tych doświadczeniach lepiej przygotowani na powtórkę kryzysu? Nie słychać o programach odbudowy szpitali, które zostały zdewastowane przez COVID, zmianach funkcjonowania służb sanitarno-epidemiologicznych, tworzeniu planów postępowania na wypadek zagrożenia epidemicznego, a przede wszystkim o sensownych sposobach zwiększenia liczby lekarzy i pielęgniarek w Polsce.

Być może decydenci doszli do wniosku, że nowa reforma byłaby zbyt kosztowna, więc system musi się całkiem załamać, żeby można było zbudować coś od podstaw na powitanie nowego zarazka.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum