4 października 2022

O samoukach i nieukach

Dyplomy, umiejętności, certyfikaty. Wiedzę lekarzy potwierdzają egzaminy i pieczęcie. Ale czy po zreformowaniu systemu kształcenia tylko ona ma mieć w tym zawodzie znaczenie?

tekst Paweł Walewski*

20 lat temu głośno było w Polsce o ujawnionym przez dziennikarzy „Gazety Wyborczej” skandalu dotyczącym kupowania testów egzaminacyjnych na II stopień specjalizacji. Komisje powołane w Ministerstwie Zdrowia i Ministerstwie Sprawiedliwości skupiły się nie tyle na ustaleniach, kto dawał łapówki, lecz kto je brał. W myśl zasady „okazja czyni złodzieja” napiętnowani mieli być organizatorzy egzaminów oraz osoby odpowiedzialne za przecieki, nie zaś lekarze, którzy kupili gotowe zestawy odpowiedzi za 2,5 tys. zł.

W środowisku afera nie rezonowała. Jakby proceder nikogo nie dziwił, a pęd do szybkiego załatwienia sobie tytułu i pokonania – ruchem szachowego skoczka – jednego z pierwszych szczebli zawodowej kariery mógł usprawiedliwiać łamanie prawa. Dziś, w zupełnie innym systemie kształcenia, do podobnych zdarzeń nie dochodzi na masową skalę, choć system nadal jest nieuporządkowany, co może rodzić pokusę ominięcia raf.

W Polsce szacunek do lekarzy rośnie przecież proporcjonalnie do posiadanych przez nich tytułów naukowych i szczegółowych specjalizacji. Stąd moda na wypisywanie na pieczątkach i drzwiach gabinetów bardzo wąskich nieraz kompetencji, nie zawsze potwierdzonych egzaminami. Doszło do tego, że mamy specjalistów skoncentrowanych na leczeniu chorób niezmiernie rzadkich, którzy nie potrafią rozpoznać zapalenia płuc, ale weryfikacja braku takich umiejętności praktycznie się nie zdarza.

Pamiętam rozmowę z prof. Adamem Ostrzeńskim, kiedy był dyrektorem Instytutu Ginekologii Uniwersytetu Południowej Florydy w Tampie, który o kształceniu lekarzy w Polsce wypowiadał się nad wyraz krytycznie. Minęło od tego wywiadu 16 lat, ale warto jego fragment przytoczyć: „W polskiej medycynie system zdobywania i nadawania tytułów naukowych jest absurdalny i przestarzały, w dużej mierze oparty na zwykłym kumoterstwie. Recenzje prac doktorskich i habilitacyjnych pisze się po przyjacielsku. W USA, by zdobyć tytuł profesora w naukach medycznych, trzeba przedstawić rzetelną pracę naukową popartą wynikami ogłaszanymi w renomowanych czasopismach. Ponadto kandydat jest oceniany pod kątem jego kompetencji klinicznych, właściwego sposobu nauczania i umiejętności prowadzenia badań naukowych. Profesor chcący utrzymywać praktykę, musi co sześć lat zdawać egzamin specjalizacyjny – razem ze swoimi uczniami, w tej samej sali. Nikt go z tego nie zwolni. Tymczasem w Polsce niejeden profesor przez wiele lat może nie otworzyć podręcznika. Włos mu nie spadnie z głowy za to, że nie ma aktualnej wiedzy, jak badać i leczyć właściwie. A co gorsze, przekazuje przestarzałe informacje młodej generacji lekarzy”.

Ostatnie decyzje Ministerstwa Zdrowia w sprawie uzyskiwania certyfikatów zawodowych potwierdzających rozmaite umiejętności, wraz z nadaniem prawa do ich przyznawania towarzystwom naukowym oraz instytutom badawczym, wypełnią wreszcie lukę, która była dotąd niezagospodarowana. Wielu ma nadzieję, że przynajmniej ten wycinek doskonalenia zawodowego lekarzy zostanie ucywilizowany, choć od resortu oczekiwana jest bardziej kompleksowa reforma i niekoniecznie taka, jaką zaproponował.

Nowelizacja ustawy – Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce, w której zapisano możliwość kształcenia lekarzy poza uniwersytetami, w wyż-szych szkołach zawodowych, natychmiast wzbudziła sprzeciw. Słuszny, ponieważ to izby lekarskie sprawują pieczę nad poziomem wyszkolenia medyków, dlaczego więc nikt z władzami samorządu takiego pomysłu nie skonsultował, a projekt przygotowany przez rząd trafił do parlamentu w ubiegłym roku z pominięciem opinii zainteresowanych stron?

Ale nie dziwi mnie to ostentacyjne pominięcie środowisk medycznych w sprawie nadania publicznym szkołom zawodowym prawa do kształcenia lekarzy. W przeciwnej sytuacji minister zdrowia nie mógłby ogłosić, że znalazł sposób na załatanie dziury kadrowej w ochronie zdrowia, a minister edukacji nie mógłby chodzić w aureoli tego, kto przydał zawodowym szkołom publicznym prestiżu. Co ciekawe, wiceminister, który ogłaszał przygotowane zmiany, już dawno z kierownictwa resortu zdrowia wyfrunął. Pozostawiwszy listek figowy – warunek, że szkoły zawodowe planujące otwarcie wydziału lekarskiego muszą mieć doświadczenie w prowadzeniu studiów na co najmniej jednym kierunku przygotowującym do wykonywania zawodu medycznego. Chodzi o pielęgniarstwo, dietetykę i fizjoterapię, bo te kierunki rzeczywiście uchodzą za najmodniejsze na wspomnianych uczelniach zawodowych. Ich historia zaczęła się w 1997 r., a kształcenie w nich, inaczej niż na uczelniach akademickich, odbywa się na studiach wyłącznie o profilu praktycznym. Obok pielęgniarek i fizjoterapeutów zdobywa tam naukę wielu przyszłych nauczycieli na kierunkach humanistycznych. Ale jak bez uprawnień do nadawania tytułów naukowych oraz bez doświadczenia w prowadzeniu badań naukowych szkoły te miałyby budować kadrę z umiejętnościami kształcenia przyszłych lekarzy?

Jeśli komuś się wydaje, że można uczyć medycyny jedynie z wykorzystaniem centrów symulacji albo w formie wykładów zdalnych, które nie zapewnią bezpośredniego kontaktu z profesorem tej czy innej dziedziny medycznej, to nabiera młodych ludzi, którzy – zapewne pełni ideałów – zechcą z takiej oferty skorzystać. Państwowy egzamin na końcu studiów boleśnie ich rozliczy z wycinkowego przygotowania do zawodu, nie mówiąc o tym, że wielu umiejętności, których można nabyć w kołach naukowych przy klinikach uniwersyteckich, po prostu będą pozbawieni. Dopiero po kilku latach pojmą różnicę w sposobie kształcenia między ich „szkołą” a uniwersytetem medycznym.

Dramatyczny brak lekarzy wszystkim daje się we znaki, niezależnie od trudnych dla ochrony zdrowia czasów pandemii. I pewnie wielu pacjentów byłoby skłonnych przymknąć oko na sześć lat studiów swoich medyków, którzy zanim trafią do szpitali i przychodni, będą i tak musieli zdać państwowy egzamin, skończyć zunifikowane staże i szkolenia specjalizacyjne. Te ograniczenia, wcale niemałe po zakończeniu nauki podstawowej, stanowią sito, które nie powinno przepuścić niedouczonych absolwentów przypadkowych uczelni. Ale przedstawiona przez resort zdrowia oferta, choć może być miłą dla ucha zapowiedzią wzrostu liczebności kadr medycznych, jest pułapką dla marzących o medycynie. Już teraz podniesienie liczby absolwentów pociąga za sobą konieczność wygospodarowania większej liczby miejsc stażowych, co przy różnych organach właścicielskich szpitali w niektórych miastach bywa zadaniem karkołomnym.

Niezależnie od stopnia drabiny kształcenia – na poziomie akademickim czy późniejszym, na którym obowiązywać mają certyfikaty umiejętności – jedno się od lat nie zmienia: każdy absolwent medycyny musi swoją zawodową pozycję w większym stopniu zawdzięczać osobistemu poświęceniu i indywidualnej aktywności niż formalnemu systemowi z rzadka promującemu (obok wiedzy) tzw. miękkie kompetencje, które w tym zawodzie przydają się na co dzień. „Kładąc nacisk na bezrefleksyjne zapamiętywanie coraz większego zbioru informacji, zapomnieliśmy o wartościach moralnych i etycznych. Szkoła trenuje dziś pamięć, nie kształci charakterów” – ubolewał niegdyś znany filozof prof. Zbigniew Szawarski. Jego spostrzeżenia dotyczące nauczania medycyny nie straciły na aktualności (zwłaszcza, jeśli zająć się nim mają szkoły zawodowe). Oby kwestie finansowe nie zaciążyły na jakości i metodach kształcenia lekarzy, które w dużej części odbywa się w szczególnym miejscu, jakim jest szpital. Nie tylko na salach seminaryjnych, lecz przy łóżkach chorych. Trudno wykrzesać z siebie ideały lekarskiego powołania, gdy uczelnie przeistaczają się w zawodówki nastawione na masową produkcję. W dodatku nie wiadomo – szamanów czy mistrzów?

Autor jest publicystą „Polityki”.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum