26 października 2003

Profesor w bibliotece – cz. I

W bibliotece przez całe życie byłem tylko konsumentem. Dla indywidualnego czytelnika, nawet w minionych czasach, kiedy podaż książek była bardzo selektywna i ograniczona, zawsze jednak była ona większa od możliwości jej wykorzystania.

Biblioteka w domu, choć niezbyt duża, zawierała klasyczne dzieła literatury polskiej i rosyjskiej, wiele wielojęzycznych encyklopedii i albumów oraz liczne pozycje z literatury dziecięcej. To właśnie na podstawie literatury dziecięcej uczono mnie czytać, myśleć i pamiętać. W miarę dorastania – niektóre obrazki w encyklopediach i albumach w sposób szczególny przyciągały moją uwagę, zwłaszcza gdy nikogo nie było w domu.
Wielokrotnie Rodzice zachęcali mnie do wyszukania w naszych zbiorach jakiegoś tematu, pozornie bardziej dla zabawy niż z potrzeby dydaktycznej. Mama nakłaniała mnie do kolekcjonowania książek z cyklu Biblioteka Wiedzy – nawet w ciężkich czasach okupacji hitlerowskiej. (Pamiętam, że górny grzbiet tych książek był koloru zielonego). Zebrałem ich łącznie kilkanaście. Ostatnią książką, która dostałem od Mamy dosłownie na dzień przed Powstaniem Warszawskim, była książka A. Carella „Człowiek istota nieznana”.
W szkole powszechnej, gimnazjum i liceum, prowadzonych przez księży marianów na Bielanach, każdy uczeń musiał się nauczyć korzystania z biblioteki, musiał bowiem przygotowywać indywidualnie zadawane prace. Moim ostatnim zadaniem przed maturą, w 1947 roku, było opracowanie i wygłoszenie „przemówienia” z okazji Dnia Święta Morza – o odzyskaniu dostępu do Bałtyku.
Prof. E. Jankowski – późniejszy profesor Uniwersytetu Warszawskiego – powiedział mi, trochę zdawkowo: „Zdajesz egzamin dojrzałości, więc musisz sam opracować koncepcję swego wystąpienia, ale z pewnością powinieneś poruszyć aspekt historyczny, geograficzny i gospodarczy”. Była to moja pierwsza praca i pierwsze publiczne wystąpienie – przed całą Szkołą, przed całą Radą Pedagogiczną, przed zaproszonymi gośćmi i przed Rodzicami. Strach, trema początkowo mnie paraliżowały. Aczkolwiek czułem się wyróżniony otrzymanym zadaniem, to równocześnie panicznie bałem się kompromitacji. Przecież nigdy dotąd nie występowałem publicznie. Ale jak wszystko w życiu, tak i to, trzeba było kiedyś zrobić po raz pierwszy.
Z pewnością zawiódłbym zaufanie i oczekiwania naszych ulubionych nauczycieli – polonisty, prof. E. Jankowskiego, i wychowawcy – łacinnika, prof. Z. Sabiłły – gdyby nie nieoceniona pomoc pani (ówcześnie mówiło się: panny) Maryli, uroczej bibliotekarki. Dodatkowym bodźcem do pracy był dla mnie częsty kontakt z panną Marylą, w której wszyscy się po cichu podkochiwaliśmy, a to dawało mi nad kolegami przewagę. Bardzo chętnie więc korzystałem z jej pomocy. Podczas wystąpienia wyczuwałem na sobie wzrok Mamy, prof. Jankowskiego i panny Maryli. Po uroczystości prof. Jankowski powiedział mi: „Dobrze… dobrze, może nawet bardzo dobrze, ale powinieneś nad sobą jeszcze bardzo dużo pracować”. Ja z kolei byłem bardzo szczęśliwy, że swoim sukcesem mogłem podziękować mojej Mamie. Panna Maryla również mi pogratulowała, ale już prywatnie, po oficjalnej uroczystości. Ja, oczywiście, również prywatnie i jeszcze bardziej serdecznie dziękowałem jej za pomoc.
Od lat szkolnych, potem w czasie studiów, pracy lekarskiej i akademickiej najwięcej przesiadywałem w „bibliotece podręcznej”. Niezapomniane chwile związane z radością odkrywania świata spędziłem w bibliotekach: „Na Koszykowej”, „Na Chocimskiej”, „Uniwersyteckiej” na Krakowskim Przedmieściu, a także w naszej bibliotece „Na Oczki” oraz w szpitalu. Przez dziesięć lat byłem w klinice odpowiedzialny za bibliotekę – czułem się jej współpracownikiem.
Za czasów studenckich, nawet gdy nie mieliśmy jakiegoś konkretnego zadania do opracowania, wielokrotnie wpadało się, „gdzie było najbliżej”, by przejrzeć prasę, nowości wydawnicze czy też najnowsze tygodniki lekarskie. A ileż to razy biblioteka była miejscem umówionego spotkania. Rutynowo wypowiadaliśmy zwrot: „No to pa, do jutra, po ćwiczeniach w bibliotece…”. Jak tu mile nie wspominać tego miejsca, gdzie mieliśmy sobie do powiedzenia tak wiele ważnych rzeczy.
W miarę upływu czasu biblioteka stawała się świątynią nauki. Nauka z kolei wiązała się z inspiracją, odkrywaniem prawd i praw życia. Tu rodziły się myśli, idee. Tu dostrzegało się nowe horyzonty. Tu rodziła się ciekawość. Tu doznawało się satysfakcji ze zrozumienia problemów. Ileż to razy chciało się krzyknąć „Eureka!”. Jedni mówią, że biblioteka to miejsce, gdzie mieszka „duch”. Inni, że „cień ducha”. Jeszcze inni, że to „zimna spiżarnia”. Ja się opowiadam za „duchem”.
Trzy lata spędziłem w Keele University i North Stafforshire Royal Infirmary w Anglii. Biblioteka lekarska, bardzo bogata i dobrze wyposażona, mieściła się przy szpitalu. Otwarta była 24 godziny na dobę, przez 7 dni w tygodniu i przez cały rok. Do biblioteki wchodziło się wprost z ulicy – wejście było niestrzeżone. Kto chciał, to wchodził, kiedy chciał, i kiedy chciał – wychodził. Na drzwiach wyjściowych, od wewnątrz, widniał tylko napis: put it back. Nie zdarzyło się, aby kiedykolwiek zginęła jakakolwiek książka. Biblioteką opiekowały się żony konsultantów, z których jedna była do tego przygotowana zawodowo. Przychodziły kolejno, codziennie na kilka godzin, i spełniały w tym czasie wszystkie życzenia napisane na kartkach przez czytelników: dokonania zakupu, zamówienia lub sprowadzenia pożądanej książki z innej biblioteki.
Aż nagle, któregoś dnia, na wewnętrznych drzwiach wejściowych pojawiło się ogłoszenie, że zaginął przedostatni numer „Lancetu”. Brzmiało to bardzo dziwnie, bo „Lancet” prenumerował każdy z lekarzy, a ponadto znaleźć go można było wszędzie, dosłownie w każdym kącie szpitala. Po paru dniach w bibliotece pojawiło się nowe ogłoszenie. Zwracano się z prośbą o nieprzynoszenie do biblioteki brakującego numeru „Lancetu”, ponieważ korzystający z biblioteki czytelnicy przynieśli już kilkadziesiąt egzemplarzy tego numeru.
Podczas mego pierwszego pobytu w Anglii, w 1961 roku, gdy byłem w Oxfordzie, zajrzałem do księgarni Blackwella i spotkałem pracującego tam Polaka. Podczas rozmowy podszedł do nas jakiś bardzo dystyngowany pan i podyktował tytuły książek, które chciałby otrzymać. Koszt zamówienia przekraczał zawrotną jak na ówczesne czasy sumę 200 funtów (jako Senior House Officer zarabiałem wówczas 50 funtów miesięcznie). Podał z pamięci numer konta, z którego należało odebrać należność. Część zamówionych książek zabrał ze sobą i wyszedł. Pozostałe miały być dostarczone przez księgarnię pod wskazany adres. Nie przedstawił żadnego dowodu osobistego, żadnego dokumentu. Zaskoczony zapytałem poznanego księgarza Polaka, czy zna tego klienta. Odpowiedział, że nie zna, ale tu panują takie zwyczaje. Jeśli ktoś przez całe życie ma do czynienia z książkami, to musi być uczciwy. Podczas jego kilkuletniej pracy nawet nie słyszał, żeby zdarzyło się jakieś oszustwo w sprawie zakupu książek. Przez długi czas nie mogłem tego pojąć. „Od ciebie jednak zażądalibyśmy pokazania dokumentów” – powiedział.
Przyznam się szczerze do jednej niewłaściwości w moim stosunku do biblioteki. W czasie pobytu w Anglii możliwości i pokus do wydawania niewielkich, ale za to ciężko zapracowanych pieniędzy było bardzo dużo. Toteż z początku do biblioteki chodziłem z konieczności oszczędzania. Ale ponieważ apetyt rośnie w miarę jedzenia, zacząłem sobie w końcu wyobrażać raj właśnie pod postacią biblioteki. W ten zresztą sposób „wypracowałem” sobie opinię lekarza, który najlepiej potrafi wykorzystać bibliotekę. W nagrodę od Rady Bibliotecznej otrzymałem pięknie oprawioną 7-tomową „British Surgical Encyclopedia”.
Tych siedem tomów przypomina mi pewne zdarzenie. Jednemu z kolegów kupiliśmy na imieniny 5 tomów dzieł Pawłowa. Gdy rozpakował paczkę, był zachwycony piękną oprawą i bardzo serdecznie nam dziękował. Wyraz jego twarzy radykalnie się zmienił, gdy po obejrzeniu prezentu spostrzegł, że jest to wydanie chińskie. Wszystkich 5 tomów. Do dziś nie pytam, co on z nimi zrobił.
Przeczytałem niedawno, że podobno Lincoln, będąc już na swoim rancho, szedł 6 km po książkę do biblioteki. Zastał ją zamkniętą z okazji jego urodzin… Cdn.

Tadeusz Tołłoczko
Fragmenty wystąpienia na XXII Konferencji Szkoleniowej Bibliotek Medycznych, Warszawa, 23-24.06. 2003 r.

Archiwum