11 stycznia 2007

Język nasz giętki – Przekłady z polskiego na polski

Nie ma autorów, którzy nie popełniają błędów. Nie uważam siebie za alfę i omegę, więc analizuję to, co piszę i mówię. Niedawno przesłuchiwałem taśmę z moimi felietonami radiowymi z cyklu „Zapiski ze współczesności”, nagranych ongiś na żywo, bez kartki, dla Programu II Polskiego Radia. Oczywiście natychmiast złapałem się na kilku błędach językowych. Są to w dodatku błędy (nie powiem jakie!), których od lat staram się oduczać studentów, więc złapałem się także – za głowę. Jednak po chwili doszedłem do wniosku, że powinienem z tym zrobić to, co robię z wypowiedziami innych. Poddać rzecz ocenie racjonalnej, a nie emocjonalnej.
Przede wszystkim w czasie mówienia do mikrofonu nie posługiwałem się językiem pisanym, ale mówionym, który jest znacznie swobodniejszy i który można wspierać intonacją, akcentowaniem zdań, pauzami, a jeśli dzieje się to na wizji, także gestami, mimiką, wymownym unoszeniem brwi. Osoby egzaltowane przewracają oczami, dziwacznie układają ręce, kokieteryjnie przechylają głowę. Konsekwencją tej swobody jest duża dowolność w manipulowaniu tekstem. Można przerywać zdania, a nawet całe myśli, i kończyć je po wypowiedzeniu wtrącenia. Można nawet nie kończyć zdań, które słuchający łatwo sam sobie dopowiada, stosować wtręty potoczne, wykrzyknikowo modulując głos, używać nietypowego szyku wyrazów. Jeśli nie zapomina się przy tym o ogólnym sensie wypowiedzi i pauz nie wypełnia przeciągłym „yyy”, wszystko powinno być dobrze. Kiedy sobie to uzmysłowiłem, kilka istotnych usterek przestałem uważać za błędy, ba, niektóre uznałem za ozdobniki.
Ponieważ pewne wydawnictwo zamierza te felietony drukować, zapis magnetyczny dałem do przepisania. Cóż się okazało? Tekst zupełnie nie nadawał się do publikacji ze względu na nieadekwatny język.
Wtedy przypomniała mi się historia z telewizyjnymi wykładami filozoficznymi prof. Leszka Kołakowskiego. Ktoś w pewnej „Gazecie”, nie przemyślawszy sprawy, wydrukował dosłowny zapis tych wykładów. Nie zmieniono ani słowa, to była robota na kolanach (nie na kolanie!), bo chodziło o człowieka o wielkim autorytecie. Tego nie dało się czytać, a ponadto w głowie czytających samorzutnie powstawał dość niekorzystny obraz profesora… Wyrządzono mu krzywdę. Na szczęście tylko w dzienniku, bo w książce, która się później ukazała, wykłady miały już całkowicie inną formę. Bardzo podobną, a jednak od początku do końca przetworzoną. Tak, jakby ktoś napisał to od nowa. Być może autor, a może dobry redaktor. W każdym razie osoba, która przetłumaczyła całość z języka mówionego na język pisany.
Dobra nauka, dobry przykład. Ze swoimi tekstami zrobiłem więc to samo.

Piotr Müldner-Nieckowski

e-mail: pmuldner@bibl.amwaw.edu.pl

Archiwum