4 maja 2023

Kuglarze od boreliozy

Mamy wokół siebie mnóstwo ludzi, którzy nie wiedzą, na co są chorzy. Stąd wysyp diagnoz skrojonych na potrzeby pacjentów błąkających się po gabinetach, przechwytywanych przez apostołów szarlatanerii.

autor PAWEŁ WALEWSKI, jest publicystą „Polityki”

Pamiętacie dr. House’a, lekarza „detektywa” z popularnego serialu? Kiedy nie miał lepszego pomysłu na rozpoznanie przewlekłego stanu chorobowego, zawsze brał pod uwagę toczeń. W miarę prowadzenia diagnostycznego śledztwa zazwyczaj musiał się z tej diagnozy wycofać. W życiu pozafilmowym jednak bywa, że nie można znaleźć prostego wytłumaczenia niektórych objawów. Większość lekarzy dzielnie konfrontuje się z tą niemocą medycyny, a popandemiczne zmagania z utratą węchu, smaku i mgłą pocovidową tylko poszerzyły rzeszę chorych pozostawionych samym sobie, bez wskazania kierunku, w jakim mogłaby przebiegać ich terapia.

Wielu z nich straci więc zaufanie i podejmie desperackie próby wytłumaczenia swoich dolegliwości w Internecie lub u pseudoekspertów, którzy sztukę diagnozy opierają bardziej na astrologii niż obiektywnych danych naukowych. Od lat zmagamy się z tym problemem w przypadku boreliozy. Na jej przykładzie najlepiej widać, jak świetnie prosperujący przemysł leczenia nieoczywistych problemów zdrowotnych może zawładnąć ludzką wyobraźnią (niekoniecznie z urojonymi zaburzeniami) i zyskuje przewagę nad roztropnością autorytetów niemogących udzielić prostych odpowiedzi.

Borelioza nie jest chorobą nową, podobnie jak toczeń, ale to właśnie ona doprowadziła do wypączkowania gabinetów zajmujących się wyłącznie jej diagnostyką, jakby chodziło o szczególnie tajemnicze schorzenie, wymagające od lekarzy dodatkowych, specjalistycznych kompetencji. W owych gabinetach pracuje się pełną parą nad poszukiwaniem przyczyn – łagodnie ujmując – złego stanu zdrowia, a ich właściciele nawet sami wymyślili testy, by móc wmawiać ludziom, na co są chorzy.

Na forach internetowych nie brakuje historii, które w zamyśle ich autorów mają przynieść nadzieję poszukującym wytłumaczenia własnych dolegliwości. I jak po nitce do kłębka można trafić do miejsc, które oferują kuracje w oparciu o zalecenia grupy znanej na świecie pod skrótem ILADS (The International Lyme and Associated Diseases Society). Mimo poważnej nazwy, organizacja skupia ludzi, którzy nie akceptują wytycznych Amerykańskiego Towarzystwa Chorób Zakaźnych, respektowanych również w Polsce. W jej motto wpisano „marzenie o świecie, w którym nikomu nie odmawia się właściwej diagnozy boreliozy”, wychodząc najprawdopodobniej z założenia, że skoro powstała nisza rynkowa pacjentów błąkających się po gabinetach w poszukiwaniu przyczyn rozmaitych problemów zdrowotnych, to koniecznie trzeba ją czymś zapełnić. I właśnie borelioza świetnie się do tego nadaje. „W Polsce w nurcie tym aktywnych jest kilkunastu lekarzy” – pisał już 12 lat temu w oficjalnym proteście do władz samorządu lekarskiego prof. Krzysztof Simon z Wrocławia, ówczesny prezes Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych. „Wręcz w sposób sekciarski prowadzą w swoich gabinetach leczenie niezgodne z obowiązującymi standardami, nieprawidłowo interpretując uzyskane wyniki” – ostrzegał. Ale odzewu nie ma do dzisiaj, a wmawianie ludziom choroby i podawanie im przez wiele miesięcy antybiotyków (które są źródłem powikłań) trwa w najlepsze. Do tego cała lista wymyślnych kuracji, ze specyfikami przeciwmalarycznymi włącznie: hiperbarycznym tlenem, ozonem, hipertermią, dożylnymi immunoglobulinami, nadtlenkiem wodoru, suplementami diety, a nawet tajemniczym generatorem plazmowym.

Nie da się ukryć, że są to najlepsze sposoby na wyciąganie pieniędzy od kwękających ludzi, bo na subiektywne objawy: osłabienie, znużenie, bóle głowy i stawów albo drętwienie nóg, najtrudniej znaleźć lekarstwo. Borelioza zawsze była infekcją bakteryjną rozprzestrzenianą przez kleszcze, ale specjalistom ILADS związek przyczynowy do niczego nie jest potrzebny. Pacjent nie musi pamiętać ukąszenia (a właściwie wkleszczenia, bo kleszcze nie mają czym kąsać), nie musi mieć rumienia, ba, nawet klasyczne testy diagnostyczne mogą wyjść ujemnie, a i tak każdy chętny otrzyma antybiotykoterapię w megadawkach. W dodatku zleconą na pełnopłatnych receptach, byle nie sprowadzić na siebie kontroli NFZ, który z łatwością zakwestionowałby ich słuszność.

A co z testami diagnostycznymi wykrywającymi przeciwciała, które świadczyłyby o zakażeniu? Nie są aż tak doskonałe. Potrzeba wyczucia i doświadczenia, by wiedzieć, kiedy je wykonać i jak ocenić. Najlepiej dopiero sześć tygodni po spotkaniu z kleszczem, a i tak często dają wyniki dodatnie nawet u tych, którzy nie mieli kontaktu z krętkami. Ujemne wyniki badań, takich jak Western-Blot i punkcja kręgosłupa, powinny wskazywać na brak rozpoznania, gdyż w wytycznych polskich i zagranicznych towarzystw chorób zakaźnych podkreślono, że nie ma „surowiczoujemnej” boreliozy. Ale skoro orędownicy ILADS dobrze żyją z wysyłania pacjentów na wydumane badania, za które każą sobie słono płacić, nawet w przypadku ujemnych wyników będą to robić. A pacjenci nie przestaną wydeptywać do nich ścieżek, bo kręta droga do wykrycia przyczyn subiektywnych dolegliwości w oficjalnym nurcie medycyny zawsze będzie dla nich niesatysfakcjonująca.

Tak było z migreną, zespołem jelita drażliwego, fibromialgią, endometriozą – niewielu lekarzom chce się wyjaśniać tło tych zaburzeń, zwłaszcza kiedy pacjent przychodzi już z gotową diagnozą i jasno wyrażonymi oczekiwaniami. Wtedy częściej wzbudza irytację niż współczucie. Rzucone przez zniecierpliwionego doktora: „Nic panu nie jest”, niczego jednak nie wyjaśnia, autentycznego cierpienia nie gasi.

Bo też nie można zarzucać wszystkim chorym, że dolegliwości, które ich trapią, są raczej wytworem chorej wyobraźni, a nie nieuświadomionego kontaktu z kleszczem. To raczej skutek ograniczeń technicznych, powodujących, że nie można łatwo i jednoznacznie udzielić klarownej odpowiedzi, która dałaby pacjentowi przekonanie, że wie wreszcie, skąd się jego problemy wzięły. Wielu wychodzi z założenia, że skoro istnieje medycyna konwencjonalna (zwana inaczej oficjalną) i medycyna alternatywna (naturalna), prawda o ich skuteczności leży gdzieś pośrodku. Dlaczego nie spróbować czegoś poza oficjalnym nurtem leczenia? Najpopularniejsze obecnie kanały przekazywania porad medycznych – media społecznościowe i fora internetowe – pełne są, jak pisałem na wstępie, wyznań pacjentów, którzy z łatwością popychają innych w kierunku szarlatanerii. Trudno dociec, czy robią to bezinteresownie, ale przykładów świadczących o porażce ILADS tam nie uświadczymy. Tak jak nikt nie podejmuje się wyjaśnić opinii publicznej, że współczesna medycyna może nie być w stanie zaradzić problemom, które wydają się nieraz proste jak ból głowy i pospolite jak osłabienie. Na ogół zwodzą trywialnością, a jednak mogą być przyczyną nie lada udręki. Wtedy cierpienie staje się podwójne, bo bez wskazania choćby kierunku, w jakim mogłaby przebiegać terapia, chory czuje, że pozostawiono go na łasce losu.

Byłoby najprościej urzędowym dekretem zakazać diagnozowania boreliozy testem Elispot, zamknąć punkty biorezonansu i wabiące badaniami kropli żywej krwi. Ale z doświadczenia wiemy, że działania takie są nieskuteczne, a nawet pozaprawne, gdyż zajmujące się nimi spółki i konkretne osoby (nawet z tytułami lekarskimi) korzystają z wolności gospodarczej, a ich świadczenia – choć na polu medycznym – to najzwyklejszy biznes. Pozostaje więc to, co najtrudniejsze i niestety żmudne – edukacja. Zarówno adresowana do opinii publicznej, w przeciwwadze do reklam cudotwórców, którzy żerują na ludzkiej naiwności, jak i do lekarzy, by nauczyli się nie tracić cierpliwości do żadnego pacjenta. Bo mimo wszystko może warto mu jakoś pomóc.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum