4 października 2017

Nie ma innej recepty niż edukacja pacjenta i jego rodziny

Psychologia i medycyna

Z dr n. med. Mariolą Kosowicz, psychoonkologiem i terapeutą, kierownikiem Poradni Psychoonkologii Centrum Onkologii w Warszawie,

rozmawia Ewa Szarkowska.

Co powoduje, że niektórzy ludzie decydują się na niekonwencjonalną terapię?

Przez wiele lat obserwuję, jak chorzy poddają się różnym alternatywnym metodom leczenia i ciągle zastanawiam się, dlaczego jedni, choć są w trudnej sytuacji, odrzucają sugestie czy wręcz namowy rodziny lub znajomych, by skorzystać z tzw. niekonwencjonalnej terapii, a inni mówią w takiej sytuacji: TAK. I nie znajduję prostej odpowiedzi na to pytanie.

Każdy człowiek w kryzysie, który boi się o swoje życie, jest bardziej podatny na wpływy innych ludzi. W przypadku osoby z pewną konstrukcją psychiczną, osoby lękowej, chwiejnej i podporządkowanej, zjawisko to pogłębia się. Jeśli dojdą do tego złe doświadczenia rodziny lub znajomych, którzy po obejrzeniu audycji w telewizji albo lekturze wpisów na forum internetowym zapamiętali tylko, że ktoś przeszedł chemioterapię i zmarł, szybciej podejmuje się irracjonalne decyzje. Dotyczy to nie tylko choroby nowotworowej. Pracuję z osobami cierpiącymi na SM, mającymi HIV, WZW typu C i w każdej z tych grup są osoby, które odstawiają konwencjonalne leczenie. Szczególnie często obserwuję to w przypadku chorych na SM. Jedni przyjmują lek, by nie pozwolić na dalszy rozwój choroby, i mają nadzieję, że medycyna w końcu odkryje lek skuteczniejszy, a inni zwracają się o pomoc do ludzi, którzy robią niestworzone rzeczy za ogromne pieniądze, okłamując tych chorych w sposób okrutny.

Ale w XXI w. takie rzeczy już nie powinny się wydarzać!

Pewnie będzie to zaskakujące, ale coraz rzadziej tak myślę. Rzeczywiście nam się wydaje, że w XXI w. wiele rzeczy powinno być zrozumiałych i oczywistych. To niestety może być błędne założenie. Jakiś czas temu byłam gościem audycji radiowej poświęconej profilaktyce raka szyjki macicy. Kilka pań zadzwoniło z prośbą o wyjaśnienie, co to jest ta szyjka, i o co właściwie chodzi z tą cytologią. W pierwszej chwili pomyślałam, że ktoś robi sobie żarty, bo jak można tego nie wiedzieć. Teraz wiem, że można. Jakiś czas potem jeździłam z kolegą urologiem po całej Polsce w ramach akcji edukacyjnej i mówiliśmy o nowotworach układu moczowego, m.in. o prostacie. I wszędzie widzieliśmy panów wystraszonych, a nawet zniesmaczonych. Zrozumieliśmy, że przeszacowaliśmy w swoich wyobrażeniach wiedzę słuchaczy, że nasze prezentacje muszą być inne, zredukowane do najprostszych informacji. Może więc popełniamy błąd, że nie mówimy pacjentom pewnych rzeczy, bo zakładamy, że jeśli ktoś jest wykształconym człowiekiem, nie skorzysta z usług „uzdrowiciela”. Otóż, nieprawda. Kiedyś miałam pacjenta, którego do przerwania konwencjonalnego leczenia na rzecz tajemniczych ampułek namówili rodzice – lekarze. Byłam przy jego śmierci i widziałam dramat tego człowieka, kiedy prosił, żeby go już tym wszystkim nie męczyć. Po kilku latach odbył się proces mężczyzny, który go wtedy „leczył”. Byłam świadkiem w tej sprawie. Okazało się, że z usług tego pana korzystało więcej osób, i też zmarły.

Kim są ludzie, którzy potrafią zdobyć tak wielkie zaufanie?

Te osoby łatwo nawiązują kontakt, są dobrymi mówcami i bez trudu przekonują do swoich racji. To domorośli psychologowie, którzy świadomie stosują manipulację wobec chorego i jego rodziny, by osiągnąć zysk, i wiedzą co zrobić, żeby im uwierzono. Prawdziwy psycholog tego nie robi. Pamiętam pacjentkę, która poszła do „znachora”, ale była na tyle rozsądna, że całą rozmowę nagrała. I do dziś żałuję, że tej taśmy od niej nie wzięłam, bo to, co usłyszałam, było dramatycznym nadużyciem wobec osoby chorej, straszeniem, wpychaniem w poczucie winy: – Pani tyle nabrała się tej chemii, że to już panią zabiło. Kobieta była oburzona rozmową i stwierdziła: – Gdybym nie była w pełni świadoma zaawansowania choroby, wróciłabym do domu i pomyślała, co ja sobie zrobiłam, sama siebie zabiłam. Jej słowa huczą w mojej głowie do dziś. Nie przerwała konwencjonalnego leczenia. Zmarła, ale żyła trzy lata dłużej niż pierwotnie przewidywano.

Spotkałam się z matką dwojga małych dzieci, która odmówiła leczenia u nas i jeździła do mężczyzny, który otwierał jej „trzecie oko”. Przekonywał, że jak uwolni to oko, będzie zdrowa, a to, co robimy w szpitalu, robimy tylko dla firm farmaceutycznych i nikt się nie przejmuje losem pacjenta. Spotkałyśmy się, kiedy miała już bardzo poważne przerzuty. Naszą rozmowę rozpoczęła prośbą, żebym tylko na nią nie krzyczała. Była zła na siebie, że dała się tak strasznie oszukać.

Czy są symptomy, po których lekarz może domyślać się, że pacjent zrezygnuje z leczenia w szpitalu i uda się do znachora?

Nie można obarczać lekarzy obowiązkiem domyślania się i „wyłapywania” takich osób. Istnieje jednak bardzo dobra forma edukacji pacjenta. Wystarczy zapewnić, że gdyby miał pomysł skorzystania z jakichś witamin, ziół, huby w kieszeni, a już nie daj Boże porzucenia konwencjonalnego leczenia, żeby się nie obawiał o tym powiedzieć. Razem zastanowimy się, czy to ma sens. Oczywiście nie mamy gwarancji, że chory tak zrobi, ale to pozwala zbudować pewne porozumienie, od którego już tylko krok do zdobycia zaufania. Nie możemy nikogo straszyć ani pouczać z pozycji wszechwiedzących. Lepiej życzliwie powiedzieć: – Jestem nauczony złym doświadczeniem wielu pacjentów, którzy zrobili sobie ogromną krzywdę. Chciałbym, aby pan był bezpieczny, więc proszę nie korzystać z żadnych form terapii, które mogą zaburzyć nam proces leczenia. Dobrze byłoby, żeby lekarz powiedział to na początku leczenia.

Ale lekarze na takie rozmowy chyba nie mają czasu.

Od 16 lat uczę lekarzy zasad komunikacji i wciąż słyszę taki argument, ale to nieprawda. Bardzo wielu lekarzy po jakimś czasie przyznaje, że rozmowa z pacjentem wcale nie zabiera dużo czasu. Te dwa, trzy zdania powinny stanowić stałą część dialogu z chorym, bo poinformowany pacjent, to bezpieczny pacjent. Poza tym te kilka słów zabezpiecza mnie na przyszłość. Gdyby się coś wydarzyło, mam poczucie, że uprzedziłam pacjenta o niebezpieczeństwie, że zrobiłam to, co powinnam była zrobić. To kwestia naszej postawy.

Takie rozmowy są trudne, a reakcja rodziny bywa różna.

Najbliżsi sprzedają mieszkania, samochody, zapożyczają się, by tylko uratować życie męża, żony, dziecka. Działają w dobrej wierze i dlatego rozmowy z rodziną chorego na temat szkód, jakie może przynieść leczenie niekonwencjonalne, są bardzo trudne. Jakiś czas temu była u mnie matka młodej dziewczyny, u której zdiagnozowano nieoperacyjny guz tkanek miękkich. W rozmowie wspomniała, że za chwilę jadą do pani doktor, która będzie ten nowotwór zganiała prądami. Poprosiłam, żeby porozmawiała o tym z lekarzem, bo takie działanie jest bardzo niebezpieczne i może nieświadomie zrobić dużą krzywdę swojemu dziecku. Akurat ta matka potem bardzo mi dziękowała. Są jednak rodziny, które się złoszczą, a nawet oskarżają: – Pani jest już w tej klice, pani nie stoi za pacjentem, tylko za swoimi kolegami. Nigdy nie czuję się obrażona, bo wiem jak jest ciężko, kiedy się komuś zabierze nadzieję na uratowanie chorego.

Te rozmowy są trudne, ale musi nam przyświecać przede wszystkim dobro pacjenta. Nie ma innej recepty niż ta, by w momencie rozpoczynania leczenia mówić choremu i jego rodzinie o wszystkich aspektach terapii. Nasz język powinien być dostosowany do możliwości intelektualnych i emocjonalnych rozmówców, bo – jak mawiał prof. Jerzy Vetulani – nie wszyscy mają możliwość szybkiego kojarzenia faktów czy też przyjmowania dużej ilości informacji. Szczególnie, kiedy człowiek znajduje się w kryzysie.  Ale nie wartościujmy z powodu braku wiedzy, tylko mówmy: – Gdybym powiedział coś, czego pani nie rozumie, proszę pytać, dla mnie nie jest problemem odpowiedzieć. To jest bardzo dobrze odbierane.

Natomiast takie sytuacje nigdy nie będą dla nas komfortowe. Po prostu trzeba przyjąć, że rozmowa na temat przerwania leczenia przyczynowego czy przekazanie złej wiadomości związanej z chorobą, tak jak rozmowa w życiu osobistym na trudny temat, nigdy nie będą łatwe. Nie oczekujmy, że nasi pacjenci i ich rodziny muszą spełniać nasze standardy postępowania, że nasze dobre intencje zawsze zostaną odebrane pozytywnie. Rodzina ma prawo bać się, że ich najbliższy umrze, a jak człowiek tak strasznie się boi, może popełnić błąd. 

 

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum