10 grudnia 2021

Kryzys na granicy

Michał Niepytalski

– Na miejscu pracują grupy, które udzielają różnego rodzaju pomocy. Naszym zadaniem jest przede wszystkim ratowanie życia. To oczywiście nie zmienia faktu, że kiedy już dotrzemy do poszkodowanych, staramy się przekazać im jakieś wyposażenie, które ułatwi przetrwanie – śpiwory, karimaty, ciepłe napoje. To często osoby wychłodzone, z uszkodzeniami kończyn, ranami szarpanymi, kłutymi, skarżą się na bardzo silne bóle, nieraz związane ze skrajnym wygłodzeniem. Szukanie jakiegokolwiek pożywienia w lesie skutkuje wieloma przypadkami zatruć. Dodatkowe wyposażenie karetki dostosowujemy więc do rodzaju zgłoszenia – opowiada Aleksandra Rutkowska, rzeczniczka Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, które w połowie listopada rozpoczęło działania na polsko-białoruskim pograniczu. Pograniczu, które w ostatnich miesiącach stało się areną kolejnego europejskiego kryzysu migracyjnego.

W momencie zamykania tego numeru „Pulsu” sytuacja na tym obszarze w pewnym stopniu się uspokoiła. W pierwszych dniach grudnia polskie służby podawały informacje o kilkudziesięciu próbach dziennie nielegalnego przekroczenia granicy obu państw, podczas gdy jeszcze w październiku i listopadzie odnotowywano ich po kilkaset. Temperatura politycznego napięcia w związku z tym nieco opadła, ale kryzys nadal daleki jest od zażegnania. Osoby ukrywające się i koczujące w przygranicznych lasach są w trudnym położeniu, nieraz zagrażającym zdrowiu i życiu. Od momentu nasilenia się kryzysu migracyjnego w pomoc w ramach oddolnej akcji angażują się polscy medycy. Do połowy listopada dyżurowali non stop w karetce lekarze z inicjatywy „Medycy na granicy”. W drugiej połowie miesiąca przekazali misję pozarządowemu Medycznemu Zespołowi Ratunkowemu PCPM.

– Pracujemy w trybie 24-godzinnym. Przez całą dobę trzy- lub czteroosobowa grupa medyczna jest w gotowości i wyrusza w drogę, gdy otrzyma sygnał, że ktoś potrzebuje pomocy. Zgłosić się do nas można przez infolinię, na którą wcześniej reagowali „Medycy na granicy”. Ich doświadczenia dowodzą, że to metoda najskuteczniejsza w istniejących warunkach. Pamiętajmy, że operujemy na rozległym terenie, a karetka jest jedna. Bywa, że potrzebujący pomocy są w głębi lasu, gdzie nie prowadzi żadna droga – wyjaśnia Rutkowska.

Medyczny Zespół Ratunkowy PCPM to grupa fachowców wyspecjalizowanych w niesieniu pomocy w różnych rejonach świata. Jest jedną z 30 na świecie grup szybkiego reagowania działających pod egidą Światowej Organizacji Zdrowia, które w ciągu 24 godzin mogą stawić się tam, gdzie jest taka konieczność, nawet w najbardziej odległych rejonach kuli ziemskiej.

– Dotąd misje, w których brał udział zespół medyczny PCPM, odbywały się poza granicami Polski, np. na granicy Syrii i Libanu czy Ugandy i Sudanu Południowego. Umiejętność działania w ekstremalnych warunkach, improwizacji przy ograniczonych możliwościach leczenia – to cechy w realiach pracy zespołu medycznego PCPM nieocenione. Wymaga ona bowiem wyjścia poza schematy myślenia o pomocy medycznej. W obecnej sytuacji na granicy nasi medycy muszą przedzierać się w ciemności przez gęsty las i trzęsawiska tylko w świetle latarek-czołówek i maszerować nawet kilkadziesiąt minut, by odnaleźć poszkodowanych – mówi rzeczniczka PCPM. Wyjaśnia, że dodatkowe obciążenie dla zespołu stanowi fakt, iż zakończenie interwencji nie jest jednoznaczne ze szczęśliwym zakończeniem dla osób, którym pomoc została udzielona. Poszkodowani zostają przecież w owym gęstym lesie i ich los nadal jest niepewny. Wyjątek stanowi sytuacja, kiedy lekarze ocenią, że ktoś wymaga hospitalizacji i na tę hospitalizację się zgodzi. Wówczas powiadamiane są odpowiednie służby, zarówno ratunkowe, jak i Straż Graniczna, uruchamiana jest procedura związana z nielegalnym przekroczeniem granicy. – Jedna z kobiet, której udzielaliśmy pomocy, nie zdecydowała się na przewiezienie do szpitala – wspomina Aleksandra Rutkowska i dodaje: – Wciąż są pacjenci, do których nie mamy szansy dotrzeć. Nie wiemy, ilu z nich nie ma jak się z nami skontaktować, nie wiemy też jak wielu z tej możliwości pomocy rezygnuje. W trakcie jednej z interwencji otrzymaliśmy zgłoszenie, które obejmowało obszar, do którego nie możemy wjechać, więc niedoszli pacjenci, choć mieli tylko kilkaset metrów do nas, nie chcieli wyjść poza strefę, bojąc się, że ktoś ich cofnie na białoruską stronę.

Skoro polsko-białoruskie pogranicze staje się sceną dramatycznych wydarzeń, właściwie czemu po prostu nie pozwolić tym wszystkim ludziom przekroczyć naszej granicy, umożliwić wjazd do Unii Europejskiej? Witold Jurasz, były chargé d’affaires RP na Białorusi, a obecnie publicysta Onetu zajmujący się sprawami międzynarodowymi, wyjaśnia „Pulsowi”, że powodów jest wiele, a większość ma charakter czysto polityczny. Przypomina, jak kilka lat temu politykę europejską zdestabilizował kryzys migracyjny (migranci podążali szlakiem przez Morze Śródziemne). Jego zdaniem m.in. na destabilizacji krajów z nieprzychylnymi mu rządami zależy Aleksandrowi Łukaszence, dyktatorowi Białorusi. – Wpuszczając tych ludzi, działalibyśmy zgodnie ze scenariuszem przez niego zaplanowanym, przy czym oczywiście w scenariuszu tym chodzi tyleż o samo wywołanie kryzysu, co i o cenę, którą musielibyśmy Łukaszence prędzej czy później zapłacić za jego zakończenie – wyjaśnia Jurasz.

Ale istnieje też inne niebezpieczeństwo. – Historia migracji z Afryki przez Morze Śródziemne dowodzi, że im więcej organizacji niosących pomoc działa przy granicy, tym więcej osób korzysta z danego szlaku migracyjnego. I w efekcie tym więcej ludzi ginie – podkreśla ekspert.

Zdaniem naszego rozmówcy wyważone podejście do kryzysu polega na zaakceptowaniu jego charakteru – jednocześnie politycznego i humanitarnego. – Od polityków wymagać należy dojrzałości, a ta oznacza umiejętność wyważenia racji wynikających z obu tych aspektów. Ci, którzy tego nie robią, postępują nierozsądnie. Można by porównać to do sytuacji, w której pacjent wymaga opieki lekarzy wielu specjalizacji. Muszą oni dojść do kompromisu, jak działać, by decyzje jednego nie wywołały skutków, które pokrzyżowałyby starania drugiego. To problem, dla którego nie ma idealnego rozwiązania – ocenia Witold Jurasz.

Od początku był zwolennikiem wpuszczenia na tereny przygraniczne zarówno dziennikarzy, jak i organizacji pomocowych. Uniemożliwiono to przez ogłoszenie stanu wyjątkowego. Ale konieczne są pewne zastrzeżenia. Zdaniem byłego dyplomaty osoby chcące nieść pomoc muszą liczyć się z tym, że jeśli przekroczą granicę i wejdą na terytorium Białorusi, by dotrzeć do poszkodowanych, mogą stać się zakładnikami reżimu Łukaszenki. – Nie zostaną bowiem zatrzymani za nielegalne przekroczenie granicy w celu niesienia pomocy, ale np. za szpiegostwo. Dla własnego bezpieczeństwa medycy powinni więc dbać o to, by pomagać wyłącznie po polskiej stronie – przestrzega Witold Jurasz. – Wiemy też, że białoruskie służby starają się kierować ruchem imigrantów. Sprawdzają np. z użyciem dronów, w którym punkcie granicy jest większe zagęszczenie polskich służb i wojska. Nasi mundurowi muszą więc działać dyskretnie. Dyskrecję powinni zachowywać także niosący pomoc i przy okazji informowania o swoich działaniach nie informować o działaniu polskich jednostek. W innym przypadku wspieraliby nie tylko imigrantów, ale także białoruskie KGB.

Stan wyjątkowy na terenach przygranicznych zakończył się z początkiem grudnia. W jego miejsce pojawiły się nowe ograniczenia zastosowane na mocy ustawy umożliwiającej wprowadzenie zakazu przebywania na oddanym obszarze. Warunkowo dopuszczono dziennikarzy, jeśli na ich obecność zgodzi się Straż Graniczna. W ustawie jednak nie było mowy o dopuszczeniu organizacji pomocowych. – Pełnimy dyżury bez zmian organizacyjnych. Jedyne, co się bardzo zmienia, to warunki atmosferyczne. Spadł śnieg, temperatura jest coraz niebezpieczniejsza dla zdrowia i życia ludzi, których leczymy w lesie – podsumowuje Aleksandra Rutkowska. <

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum