12 grudnia 2022

Przyjdź, ja cię uzdrowię

Skąd bierze się popularność medycyny alternatywnej i zapał, z jakim wielu ludzi angażuje się w kreowanie jej fenomenu? Czy łatwiej żyć, jeśli wokół dzieją się cuda i w każdym mieście praktykują znachorzy?

autor: PAWEŁ WALEWSKI, publicysta „Polityki”

Fala praktyk uzdrowicieli rozlewa się po kraju, jakby proporcjonalnie do narzekań na poziom oficjalnego lecznictwa. Nie pomagają spektakularne wyroki zawieszenia prawa wykonywania zawodu lekarzom, którzy jawnie kolaborują z misjonarzami dobrej nowiny lub sami przebierają się w szaty szamanów. Kolejki do nich wcale nie maleją. O popularności takich metod jak biorezonans, leczenie witaminą C, sprowadzanymi z Azji kłączami roślin, diagnozowanie chorób na podstawie kształtu źrenic, decyduje w dużej mierze moda, ale wszystkie mieszczą się w spektrum od „bez wartości” do „szkodliwe dla zdrowia”. Pacjentów to jednak nie odstrasza. Nawet nie kryją się z tym, że wolą zostać uleczeni sposobem głupim, niż umrzeć na ołtarzu nauki.

A nauka wielokrotnie już zabierała się za ocenę przydatności alternatywnych sposobów leczenia. Nie odżegnują się od tego placówki o ugruntowanym prestiżu. Przykładowo w Narodowym Instytucie Raka w Stanach Zjednoczonych witamina B17 (zwana w Polsce amigdaliną i uznawana na portalach internetowych za cudowne remedium w walce z chorobami nowotworowymi) była przedmiotem fachowych dociekań już w latach 50. ubiegłego wieku. Wnioski nie były pozytywne. Amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków (FDA) nigdy nie zarejestrowała amigdaliny jako środka do leczenia onkologicznego. Mimo to w polskiej wyszukiwarce internetowej wystarczy wpisać odpowiednie hasło i otrzymujemy same zachęty: „Wiele osób pokonało raka za pomocą B17! Sposób, w jaki niszczy komórki nowotworowe, jest zapoczątkowany przez glukozę, którą wstrzykuje się w komórkę nowotworową. Wtedy cyjanek i benzaldehyd z glukozy tworzą ukierunkowaną truciznę, która zabija komórki rakowe”.

Gdyby to było takie proste! Pseudonaukowe terminy, których próżno szukać w medycznych podręcznikach, mają stworzyć u odbiorcy wrażenie, że informacje o cudownych zaletach nie zostały wyssane z palca, że stoją za nimi eksperymenty, do których przyczynili się nobliści lub renomowane instytucje, na czele z NASA (procentuje wiara w to, że kosmonauci muszą być najlepiej przebadanymi ludźmi na świecie). Z drugiej strony, jeśli bioenergoterapeuta mówi choremu, że może mu pomóc, chory wierzy mu bardziej niż niejednemu lekarzowi, choć nie musi rozumieć, na czym ta pomoc będzie polegać i jak zadziałają bioprądy na komórki rakowe. Uzdrawiacze również niewiele wiedzą o zaburzeniach, które usiłują wyleczyć. Luki w wykształceniu medycznym nadrabiają więc filozofią, z czego niewiele wynika. Powołują się na odkrywców i rozmaite uniwersytety, ale najczęściej jest to oszustwo, ponieważ pacjent nie zada sobie trudu, by sprawdzić wiarygodność opinii lub przedstawianych mu certyfikatów. Powinny robić to media (piętnując raz po raz przypadki oszukiwania naiwnych chorych), samorząd lekarski (kontrolując fachowość i rzetelność pracy lekarzy, którzy przeszli na „drugą stronę mocy”), a nawet prokuratura (w niej od lat nie mamy sprzymierzeńca w walce ze znachorami).

Prestiż uzdrowiciela bierze się z wiary w jego nadprzyrodzoną moc i posiadaną wiedzę. Obu w teorii, gdyż nikt nie zwraca uwagi, że odwoływanie się do potęgi nauki opiera się na nieudowodnionych podstawach: bioprądach, biopolach, przepływie energii lub składnikach roślinnych, które nigdy nie zostały dobrze przebadane. Tego nie jest w stanie zweryfikować żaden pacjent, ponieważ badania mające uzasadnić skuteczność metod z zakresu medycyny naturalnej są zazwyczaj źle zaprojektowane, a obserwacje bywają niedokładne. Laicy mogą wyciągnąć z nich pozytywne wnioski, ale ekspertom od metodologii badań klinicznych włosy stają dęba, gdy czytają entuzjastyczne opinie o wynikach eksperymentów, w których uczestniczy np. ledwie kilkudziesięciu pacjentów, zazwyczaj stronniczo wypowiadających się o efektach. Brakuje grupy kontrolnej oraz spełnienia wielu innych warunków, które zapewniłyby jakąkolwiek obiektywizację.

Można się zastanawiać, czy ocena niekonwencjonalnych terapii wymaga tak rygorystycznych procedur jak żmudne testy tradycyjnych leków. Przecież nie niosą one tak wielkiego ryzyka. Jeśli chodziłoby tylko o dobroczynny masaż i uspokajającą rozmowę mającą odwrócić uwagę chorego od trudów chemioterapii, czy potrzebne byłyby wnikliwe analizy porównawcze? Nazwijmy te zabiegi po prostu chwilami wytchnienia w dobrym towarzystwie, bez unaukowiania tych metod, odwoływania się do starożytnych czy starochińskich korzeni i czynienia z nich działań medycznych. Na to zwracał kiedyś uwagę prof. Jerzy Aleksandrowicz, psychiatra i psychoterapeuta z Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdy rozmawiałem z nim o tajemniczych efektach placebo i sile sugestii pomagającej niektórym bardziej niż prawdziwe leki. – Nie wykluczam, że uzdrawiacze mogą przynosić ulgę chorym – twierdził. – Ale czynią to, poprawiając samopoczucie, a nie lecząc chorobę. Wychodzą z założenia, starając się uśmierzać dolegliwości, że muszą jak najszybciej uczynić człowieka sprawnym, choć dalej pozostanie chory. Tkwi w tym oczywiste oszustwo: stworzyć wrażenie sensownego działania, chociaż poprawa samopoczucia może być zupełnie nieadekwatna do poprawy zdrowia.

Wielu pacjentów wychodzi z założenia, że skoro istnieje medycyna konwencjonalna (zwana inaczej oficjalną) i medycyna alternatywna (naturalna), prawda o ich skuteczności leży gdzieś pośrodku. W tej szarej strefie świetnie prosperuje niemało lekarzy, którzy poza oficjalnym nurtem medycyny, w jakiej się wykształcili, pootwierali prywatne gabinety, nazwali je nierzadko instytutami i sprzedają w nich nadzieję, jakiej próżno szukać w uniwersyteckich klinikach. Oficjalna medycyna czuje się przecież bezsilna wobec wielu przypadków raka, ciężkiej astmy, chorób neurodegeneracyjnych, ale szamani w białych fartuchach (którym powagi dodaje zawieszony na szyi stetoskop) mają dla chorych gotowe odpowiedzi na wszystkie pytania, a przede wszystkim dużo czasu i słów otuchy. Ciąg skojarzeń: żyły wodne – wilgoć – reumatyzm, szybciej też trafi do przekonania laika niż teorie, które znamy ze studiów, sytuujące przyczynę tej choroby w autoagresji i zmienionym układzie odporności. W przypadku placebo działa w rzeczywistości nie lek ani przyrząd, lecz posługujący się nimi człowiek. A efekt jest tym lepszy, im bardziej pacjenci wierzą w powodzenie kuracji i obdarzają eksperta zaufaniem.

Granica między mistyfikacją a autorytetem jest dziś w medycynie płynna. Można stać się ofiarą szarlatana, ale też profesora. Chorzy wiedzą, że ryzyko nie jest wcale mniejsze i częściej składają w sądach cywilnych pozwy na lekarzy niż znachorów. Boją się przyznać do swojej naiwności, a może nie wierzą, że cokolwiek uda się udowodnić? Taka wyrozumiałość zapewnia uzdrowicielom całkowitą bezkarność. Bez skrupułów mogą więc kłaść ręce na pacjentach i honorariach, jakie za to otrzymują. Wiedzą, że z czarami walczy się metodą szerzenia wiedzy, a nie z pomocą policji. I coraz trudniej sobie z tym radzić w dobie rosnącej potęgi mediów społecznościowych, gdzie każdy może przedstawiać się jako ekspert od zdrowia.

Eksplozja informacji sprawia, że uwypuklenie prawdy o podstępnych metodach leczenia staje się coraz trudniejsze. Pojawia się kłopot: na czym się skupić i komu zaufać? Dawniej odpowiedź byłaby prosta, ale w rzeczywistości kreowanej przez Internet społeczeństwo uważa, że nie potrzebuje autorytetów. Czuje się wyzwolone i pewne, że potrafi wyłowić prawdę z sieci i odsiać ją od nierzetelnych obietnic. Tylko że rozpowszechnianie informacji jest dużo łatwiejsze niż ich weryfikowanie. Boleśnie przekonują się o tym ci, którzy znachorów i szarlatanów mieli za wyrocznie.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum