19 listopada 2003

Moim zdaniem – szatniarz to ma klawe życie

Śledząc jałowe dyskusje na temat nędzy w naszej służbie zdrowia, przecieram oczy ze zdumienia. Krytykowana przez rząd nasza (tj. samorządu) propozycja, aby za wizytę u lekarza pierwszego kontaktu płacić dodatkowo (przy obowiązującym ubezpieczeniu) 3 złote, u specjalisty 5 złotych, a za przepisanie recepty 2 złote, jest stanowczo do odrzucenia. Płacić trzeba, ale znacznie więcej. Co najmniej 5 złotych za wizytę u lekarza pierwszego kontaktu, 10 złotych u specjalisty i 3 złote za przepisanie recepty.

Pięć złotych daje się szatniarzowi we względnie porządnym lokalu. Pozycja szatniarza jest znacznie lepsza niż lekarza. W sezonie wiosenno-jesienno-zimowym, a więc przez 3 roku, zarabia on, na czysto, znacznie więcej niż lekarz. W dodatku nie płaci składki na ZUS ani nie odprowadza części zarobku do fiskusa. Obrotni szatniarze potrafią dodatkowo żyć z lichwy, pożyczając (pod zastaw) pieniądze gościom spłukanym w barze. Dzisiaj o statusie społecznym nie decyduje zawód i wykształcenie, tylko to, jaką kto ma kasę, a szatniarz ma znacznie większą niż lekarz.
Kolega Zbigniew Religa powiedział w telewizji (Panorama w Dwójce, 24.09. br.), że o dopłatach do leczenia z własnej kieszeni nie ma mowy, bowiem w Polsce są obszary nędzy, gdzie dzieci jedzą tylko suchy chleb posypany cukrem. Zgadzam się, że tak jest, ale kiedy pokazuje się w TV te okolice, o największym bezrobociu i nędzy, to dziwnym trafem ci biedni ludzie zwykle wypowiadają się przed kamerami, mając papierosa w ustach (przeważnie mężczyźni) albo w ręku (przeważnie kobiety).
Jak to jest? Na papierosy mają (i często na alkohol też), a 5 zł na lekarza nie? Skąd biorą na to pieniądze? A propos palenia – kiedy wreszcie ZUS będzie ściągał od palaczy wyższe stawki na ubezpieczenie zdrowotne? Dlaczego niepalący mają płacić za ich zachcianki (zachorowalność wśród palących jest znacznie wyższa). Palacze są zmorą lecznictwa, z własnego wyboru.
O tym, że państwo, poprzez swoją instytucję, ZUS, marnotrawi grube miliardy, wypłacając lipne renty ponad 70% pseudochorym obibokom, pisałem już w „Pulsie”. Jak długo będziemy to tolerować? Państwo samo się rujnuje, tracąc grube pieniądze np. w sprawie Rywina. Towarzystwo wzajemnej adoracji, mizdrzące się w telewizji i mówiące o sprawach, które nikogo już nie interesują. Ile my, podatnicy, musimy za to płacić? I dziwimy się, że nie ma pieniędzy na zdrowie. Za to niepotrzebne „ble, ble” Komisji można by było, jak sądzę, oddłużyć co najmniej 10 szpitali. Znakomicie to podsumowała w „Przeglądzie” (nr 39/2003) Krystyna Kofta: …Gdy słyszę w TV lub radiu, gdy czytam po raz setny w gazecie: „lub czasopisma”, to odbezpieczam rewolwer… Ja też.
Za dodatkowym, dobrowolnym ubezpieczeniem jestem jak najbardziej „za”. Pieniądze z tego ubezpieczenia pokrywałyby zabiegi wysoko specjalistyczne i zapewniłyby względny luksus pacjentowi w czasie pobytu w szpitalu. Oczywiście ludzie biedni nie mogliby być pozbawieni tych przywilejów. Dzięki tym nieznacznym opłatom, o których wspomniałem na wstępie, państwu byłoby znacznie łatwiej „wygrzebać się” z dołka i zapaści służby zdrowia. Trzeba tylko wykazać się pomyślunkiem i dobrą wolą. Za darmo nie ma nic. Za darmo, jak się słusznie uważa, „można dostać tylko po gębie”.

Jerzy Borowicz

Archiwum