28 kwietnia 2004

Alma Mater – bez sentymentu

W grudniu 1989 roku z inicjatywy rektora AM prof. B. Pruszyńskiego oraz dziekana I Wydziału Lekarskiego prof. G. Janczewskiego zostało powołane Stowarzyszenie Wychowanków Warszawskiej Medycyny i Farmacji. Sąd Wojewódzki w Warszawie, na rozprawie 12 października 1992 roku, zarejestrował Stowarzyszenie, zatwierdzając jego nazwę i statut. W rejestrze sądowym widnieją podpisy: nieżyjącego już doktora Tadeusza Kocona; oraz piszącego te słowa. Cała działalność Stowarzyszenia nierozerwalnie łączyła się z osobą doktora Kocona. Jego wkład pracy w rozwój Stowarzyszenia był nieoceniony. Bez doktora Kocona nie będzie już ono nigdy tym, czym było za jego prezesury.
Nie chcę się rozpisywać o 12-letniej działalności Stowarzyszenia (którego wiceprezesem miałem zaszczyt być przez trzy kadencje). Mam jednak pewne spostrzeżenia, które napawają mnie smutkiem. Otóż na wszystkie posiedzenia, sesje i zebrania wyborcze przychodziło kilkanaście, a w porywach 30 – 40 osób (deklarację złożyło ponad 300). Przeważnie byli to starsi lekarze, głównie emeryci, i emerytowani profesorowie warszawskiej AM. Nie widziałem młodych i średnich wiekiem lekarzy, absolwentów naszej Alma Mater.
Zastanawiam się, dlaczego młodzieży lekarskiej obce jest przywiązanie do uczelni. Dlaczego młodzi absolwenci nie czują do niej sentymentu? Może przyczyną jest to, że ich nauczyciele-profesorowie nie mieli tej charyzmy, co ich poprzednicy? Może zajęcia dydaktyczne były zanadto suche i rzeczowe, bez dykteryjek i dowcipnych aluzji, które tworzą ciepłą atmosferę i są źródłem anegdot o profesorach?
Może egzaminy testowe sprawiły to, że kontakt studentów z nauczycielami był znikomy? Osobiste kontakty z profesorami podczas egzaminów zawsze tworzą pewien romantyzm studiów.
W każdym razie do Stowarzyszenia młódź lekarska się nie garnie. Inna rzecz, że nigdy nie widziałem na tych spotkaniach rektora AM ani dziekana (co znacznie podniosłoby rangę Stowarzyszenia). Przepraszam, nie zawsze. Na zebraniu uzupełniającym wybór nowego prezesa (po śmierci doktora Kocona), w styczniu br., pojawił się dziekan I Wydziału prof. Marek Krawczyk oraz przewodniczący OIL dr Andrzej Włodarczyk. Frekwencja jednak była mała. Naliczyłem 37 osób, w tym kilku emerytowanych profesorów, z którymi zawsze miło wspomina się stare dzieje. Młodzież tego „bluesa” nie czuje.
Malkontenctwo moje wynika zapewne ze starzenia się, więc może czas pomyśleć o eutanazji? I tu z pomocą przyszła mi „Gazeta Wyborcza” nr 40 z 17 lutego br. Zamieszczona w niej notatka dostarczy, mam nadzieję, wiele radości ludziom po 50. roku życia. Oto, co przeczytałem: „…najdroższym lekiem na rynku (GLIVEC) leczy się tylko tych chorych na białaczkę, którzy mają mniej niż 50 lat. Sprawa dotyczy kilkuset osób w Polsce (…); miesięczna kuracja tym preparatem jednej osoby może kosztować nawet 10 tysięcy złotych. Od nowego roku Zarząd NFZ w kryteriach kwalifikowania pacjentów zastrzegł, że będzie płacił tylko za tych, którzy nie przekroczyli 50. roku życia…”.
Prawda, że piękna idea? Proponuję zatem, niech minister zdrowia wyda zarządzenie, aby każdy obywatel RP (nie tylko chory na białaczkę) po 50. roku życia obligatoryjnie dostawał od państwa arszenik, który w małych dawkach będzie musiał zażywać – aż do rychłej śmierci. Skuteczność zarządzenia winna kontrolować Straż Miejska. Nasuwa się jeszcze pytanie: dlaczego 50-latkom nie dawać od razu cyjanku potasu? Otóż chodzi o powolne konanie, tak aby każdy zażywający (obowiązkowo) arszenik mógł jak najdłużej cieszyć się tym, co dzieje się w kraju, a w szczególności naszym ukochanym Sejmem i jego posłami, którzy tak szlachetnie rywalizują ze sobą o władzę.

Jerzy BOROWICZ

Archiwum