20 kwietnia 2004

Cztery zdarzenia z życia wzięte

„ROZMOWA” Z PACJENTEM
Szpital Przemienienia na Pradze za moich studenckich czasów miał specyficzną „klientelę” – z racji bliskiego sąsiedztwa z bazarami, dworcami i knajpami. (Wspominałem o tym w „Pulsie” nr 96 z grudnia 2002 r.). Do izby przyjęć często trafiali pobici pijaczkowie i inni przedstawiciele praskiego półświatka. Zanim opiszę pewne zdarzenie, w którym aktywnie uczestniczyłem, dodam tylko, że z izbą przyjęć graniczyło przez ścianę ambulatorium chirurgii urazowej, gdzie pełniłem dyżury jako technik rtg. (byłem już studentem I roku AM). Nagle usłyszałem niesamowite wrzaski i hałasy. Wybiegłem z ambulatorium i wpadłem do izby przyjęć sprawdzić, co się dzieje. Oto, co zobaczyłem. Na kozetce siedział, rozebrany do pasa, zakrwawiony i pijany mężczyzna, o gębie typu „10 lat bez wyroku”. „Rzucał mięsem” i nie dawał się zbadać lekarzowi dyżurnemu. Wkroczyłem do akcji. Zakląłem siarczyście (oczywiście moja „wiązanka” skierowana była do pacjenta). Zapadła cisza. – Dam się zbadać tylko temu doktorowi – rzekł delikwent i wskazał na mnie ręką – Widzę, że jest to doktor „charakterny”, na pewno dobry i mówi zrozumiałym dla mnie językiem. Rzekłem na to: – Koleś, zbada cię ten doktor, który przy mnie stoi. I zapanował spokój.
To utwierdziło mnie w przekonaniu, że do każdego pacjenta trzeba podchodzić indywidualnie. I że dobra znajomość „polskiej łaciny” też się czasami przydaje.

ZŁAMANA NOGA POPA
Do ambulatorium chirurgii urazowej trafił na dyżur pop, z sąsiedniej cerkwi, ze złamaną nogą. Po zrobieniu zdjęcia rtg., nastawieniu i zagipsowaniu czekał na wózku mającym go zawieźć na oddział chirurgii urazowej. Był szczęśliwy, że go już nie bolała noga. Spod sutanny wyjął plik banknotów i każdemu, kto miał biały fartuch i koło niego przechodził, wręczał po jednym banknocie (nominałów już nie pamiętam).
Ja przeszedłem koło niego trzy razy…

PROŚBA UMIERAJĄCEGO
Miałem w sylwestra dyżur (jako technik rtg.) na oddziale chirurgii urazowej. Pod wieczór przywieziono ciężko rannego pacjenta, który stracił pod tramwajem obie nogi. Pacjent był umierający. Czując, że życie z niego ucieka, zwrócił się do mnie z prośbą: – W tylnej kieszeni spodni mam zaproszenie na bal sylwestrowy. Żonie powiedziałem, że wyjeżdżam służbowo. Niech pan wyjmie to zaproszenie i je zniszczy. Nie chcę, żeby się żona o tym dowiedziała.
Tak to w obliczu śmierci ludzie stają się lepsi i uczciwsi. Zmarł, biedaczysko, mimo pomocy i transfuzji. Nie doczekał Nowego Roku. Zaproszenie zniszczyłem.

ŚNIADANIE WIELKANOCNE
W pierwszy dzień świąt wielkanocnych pełniłem tzw. tępy dyżur w Zakładzie Radiologii AM. Dyżurną laborantką rtg. była Florcia (Florentyna Lis), a w Zakładzie Radioizotopów dyżurował Andrzej Kapuściński (obecnie profesor). Ponieważ właściwie nie było nic do roboty, postanowiliśmy zrobić sobie świąteczne śniadanie. Florcia przyszykowała kanapki i ciasta, a Andrzej przyniósł niewielką ilość nalewki. Kiedy już wszystko było przygotowane (kieliszki na stole również), usłyszałem dzwonek do drzwi (zamykały one przejście pomiędzy Zakładem Radiologii a II Kliniką Chorób Wewnętrznych). Zbiegłem na parter i na szybie drzwi ujrzałem cień sylwetki profesora Zgliczyńskiego. A, jak wiadomo, profesor tępił wszelkie działania alkoholowe na terenie Zakładu. Szybko cofnąłem się do dyżurki i krzyknąłem: – Chowajcie nalewkę i kieliszki, „Stary” stoi za drzwiami! Otworzyłem drzwi. Profesor wszedł do dyżurki, zobaczył talerze i świąteczne smakołyki, zdjął płaszcz, pożyczył nam wesołych świąt i siadł… zamiast na krześle na tapczanie, gdzie pod kocem były ukryte kieliszki z nalewką. Rozległ się stłumiony brzdęk szkła spod koca. Struchlałem. Profesor chwilę z nami posiedział. Zjadł kanapkę, pożyczył nam spokojnego dyżuru i wyszedł.
Do tej pory zastanawiam się, a minęło już prawie 40 lat od tamtego zdarzenia, czy profesor, słysząc brzdęk szkła, udał, że tego nie słyszy, nie chcąc w święta robić afery, czy po prostu się nie domyślił, że pod kocem może być alkohol. Wydaje mi się, że domyślił się „przestępstwa”, ale udał, że go nie ma. Tak byliśmy zbulwersowani, że odechciało nam się wszystkiego, z nalewką włącznie. Dyżur minął spokojnie.

Jerzy BOROWICZ

Archiwum