6 lipca 2004

Wyznanie byłego „marksisty”

W maju byłem na wycieczce we Włoszech (Kalabria). W autokarze zwróciłem uwagę na jednego ze współtowarzyszy, którego twarz wydała mi się znajoma. On również mi się przyglądał. – My się chyba skądś znamy – zaczął rozmowę. – Mnie też wydaje się pan znajomy – odrzekłem. Po chwili stwierdziliśmy, że jesteśmy kolegami. Razem zaczynaliśmy studia w 1954 roku na Wydziale Lekarskim AM w Warszawie. Kolegą okazał się lekarz stomatolog, Andrzej Hochman. Zaczęliśmy wspominać dawne, młode lata. Andrzej powiedział mi, że repetował I rok studiów, bo „wykończyła” go pani prof. E. Żyro – kierownik nieistniejącego już (na szczęście) Zakładu Marksizmu-Leninizmu AM.
Pani profesor Żyro wykończyła wielu zdolnych studentów, wychodząc z założenia, że znajomość marksizmu-leninizmu to rzecz ważniejsza niż znajomość anatomii, chemii czy histologii. Ja nie miałem problemów z egzaminem z dwóch powodów. Po pierwsze, byłem dobrze przygotowany – wiedzę wyniosłem jeszcze z gimnazjum Batorego, gdzie prof. Dowiat wymagał od licealistów prawie perfekcyjnej znajomości „Pogadanek Ekonomicznych” Adama Shaffa, co wystarczyło, aby błyszczeć u pani Żyrowej. Po drugie, byłem jednym z nielicznych członków PZPR na pierwszym roku studiów, co oczywiście robiło pozytywne wrażenie na pani profesor.
Odbiegnę w tym miejscu od tematu i opiszę, jak doszło do tego, że zostałem członkiem PZPR. Pomimo dobrze zdawanych egzaminów nie mogłem się dostać na AM z przyczyn personalno-politycznych. I wtedy wpadłem na pomysł (a pracowałem jako technik rtg. w Szpitalu Przemienienia Pańskiego), aby wstąpić do szpitalnej organizacji partyjnej, wychodząc z założenia, że jako członek PZPR dostanę się na studia w następnym roku akademickim. Był rok 1952. W komórce szpitalnej zostałem przyjęty w poczet kandydatów i stałem się „aktywnym” członkiem partii, do tego stopnia, że mój staż kandydacki trwał pół roku zamiast całego. Aktywność moja polegała na tym, że z okazji wszystkich świąt partyjnych, jak 1 Maja, 22 Lipca czy rocznica Rewolucji Październikowej, wygłaszałem referaty gloryfikujące Stalina i Bieruta. Wygłaszałem je, byłem bowiem jednym z nielicznych członków szpitalnej organizacji partyjnej, którzy mieli wykształcenie średnie (matura w gimnazjum Batorego). Huczne oklaski i owacje były nagrodą za mój marksistowski trud. Klaskali głównie portierzy, salowe, windziarze i łazienkowi, oni bowiem stanowili trzon organizacji partyjnej szpitala. Rzeczą oczywistą było, że kiedy po raz kolejny składałem papiery na AM, miałem świetną opinię zarówno ze szpitalnej organizacji partyjnej, jak i z tzw. dzielnicy. Aliści, niewiele mi to pomogło. Ideologiczny weryfikator partyjny na AM (nazwisko wszystkim dobrze znane) powiedział mi: Towarzysz po to zapisał się do partii, aby dostać się na studia. Trzeba przyznać, że mnie wyczuł i trafił w dziesiątkę. Oczywiście odparłem, że to nieprawda. Dla mnie partia jest rzeczą najważniejszą w życiu (zupełnie jak Pawka Korczagin z powieści „Jak hartowała się stal”), a to, że chcę być lekarzem, to margines, bez znaczenia. I w ten sposób, po raz kolejny, zostałem załatwiony odmownie. Przełom nastąpił w 1954 roku, kiedy za trzecim razem, dzięki osobistej interwencji profesora Łukasika, zostałem przyjęty na I rok studiów (patrz: „Puls” nr 92, grudzień 2002). Od tego momentu cały czas kombinowałem, jak tu z tej partii się wyślizgać. Aż wreszcie w 1957 roku, po manifestacjach studenckich z powodu zamknięcia przez Gomułkę „Po prostu”, na znak protestu oddałem legitymację PZPR. I od tej pory nic wspólnego z tym „towarzystwem” nie miałem.
Powróćmy do Katedry Marksizmu-Leninizmu, która w czasach stalinowskich była w AM katedrą najważniejszą (przynajmniej w mniemaniu prof. Żyrowej). Wykłady pani profesor były typową nowomową i nikt ich nie brał poważnie. Pamiętam np. wykład o „błędach gomułkowszczyzny” i jego antypartyjnej działalności – kiedy Gomułka doszedł do władzy (1956), ta sama pani profesor zaczęła wychwalać go pod niebiosa. Skompromitowała się zupełnie. Wkrótce Katedra Marksizmu-Leninizmu przestała istnieć, ale niestety wielu zdolnych studentów przez te idiotyzmy nie przeszło na II rok studiów.
Jednym z liczących się asystentów pani prof. Żyro był mgr Marian Załoga – opiekun naszej grupy studenckiej (gr. XIV). Pod jego opieką pojechaliśmy na narty do Zakopanego. Może to, że byłem nieco starszy od pozostałych kolegów z grupy, a może to, że studiowałem i pracowałem, spowodowało, że mgr Załoga wypił ze mną „brudzia” i szczerze się ze mną zaprzyjaźnił. Pewnego dnia Marian zwrócił się do mnie z prośbą: Słuchaj, Jurek, ale zachowaj to, co ci powiem, w sekrecie, czy nie zechciałbyś być ojcem chrzestnym mojego jedynego syna? Ufam ci. Jakby się ktokolwiek o tym dowiedział, to wylatuję z partii i posady u pani Żyrowej. Sam rozumiesz, co to znaczy. Ja, „marksista” i członek PZPR chcę ochrzcić swoje dziecko? Chrzest odbył się w sekrecie. Kupiłem ryngraf. Zostałem ojcem chrzestnym (jedynym zresztą) maleńkiego Marka Załogi.
Piszę teraz o tym, aby uzmysłowić młodszym kolegom, jakie „łamańce” musiał człowiek stosować, aby, po pierwsze, móc studiować, a po drugie, nie dać się wyślizgać. Dwulicowość członków partii (łącznie ze mną) była powszechna.
Marian Załoga był ostatnim przewodniczącym Związku Młodzieży Polskiej – rozwiązał tę organizację po 1956 roku (sztandar wyprowadzić!). Radość była powszechna. Zapachniało odwilżą.
I tak z Andrzejem Hochmanem wykonaliśmy „powtórkę z historii”, dla potomności. Ü

Jerzy BOROWICZ

Archiwum