25 października 2004

Posiedzenie naukowe z butem w tle

W każdą sobotę w sali im. Marii Werkenthin, na 3. piętrze Instytutu Radiologii AM przy ul. Chałubiń skiego, odbywały się posiedzenia naukowe. Radiolodzy z całej Warszawy uczestniczyli w demonstracjach najciekawszych przypadków i dzielili się swoimi wątpliwościami, które wyjaśniali profesorowie Witold Zawadowski i Leszek Zgliczyński. Była to bardzo dobra szkoła dla wszystkich radiologów, zarówno początkujących, jak i starych wyjadaczy.
Stałym uczestnikiem tych sobotnich posiedzeń był doktor Antoni Janczewski, kontrowersyjna i ekscentryczna postać. Lubił farbować swoje, niezbyt gęste, włosy na nieokreślony kolor czarno-rudy. Radiologiem był dobrym. Znany był z tego, że w czasach PRL-u, kiedy to z mięsem było krucho, potrafił wyskoczyć, w przerwie badań między jednym a drugim pacjentem, do sklepu mięsnego w białym fartuchu i okularami adaptacyjnymi na nosie i nie zważając na długą kolejkę stojącą po mięsne ochłapy, kupić na oczach osłupiałych kolejkowiczów odpowiednią ilość mięsa i wędlin (poza kolejką oczywiście). A propos kiełbasy. Warszawiacy zastanawiali się, co Mickiewicz miał na myśli, pisząc o cyfrze „44”? Sprawa się szybko wyjaśniła. Tyle złotych, zgodnie z rozporządzeniem Gomółki, kosztowało kilo zwyczajnej kiełbasy.
Przechodzę do meritum sprawy i powracam do doktora Janczewskiego. Otóż siadał on zwykle w pierwszych rzędach sali. Miał zwyczaj zdejmowania butów (dla odpoczynku nóg) i kładzenia ich pod krzesło. W dusznej, pełnej ludzi sali panował zaduch. Nogi, w skarpetkach, bez butów, psuły nieco atmosferę (w dosłownym tego słowa znaczeniu). Na jednym z posiedzeń usiadłem za doktorem Janczewskim i dyskretnie schowałem, pod fartuch, jego lewy but. W czasie krótkiej przerwy poprzedzającej demonstrację następnego przypadku wyszedłem (z ukrytym butem), a potem usiadłem w ostatnim rzędzie. Kiedy posiedzenie się kończyło, profesor Zawadowski spytał, czy któryś z kolegów chce zabrać głos na temat ostatniego przypadku. Podniosłem rękę: – Panie profesorze – zwróciłem się do prowadzącego – ja w kwestii formalnej (uniosłem rękę z butem) – proszę państwa, znalazłem but z lewej nogi, czy ktoś z państwa go nie zgubił? Sala ryknęła śmiechem. Zdziwiony doktor Janczewski wstał i rzekł: – To jest mój but. Nigdy potem już butów z nóg nie ściągał. Atmosfera uległa poprawie. I tak zakończyło się to „butne” posiedzenie. Ü

Jerzy BOROWICZ

Archiwum