2 kwietnia 2007

Echa pamięci

Sięgam pamięcią do kwietnia 1945 r., kiedy to jeszcze przed zakończeniem wojny pragnąłem dotrzeć do moich rodzinnych stron „nad Niemnem położonych” i do Nowogródka. Nie dojechałem. Zawróciłem za Sokółką po usłyszeniu groźnie brzmiącego zawołania: Stoj! Kuda idzosz? Dawaj nazad! A podróż z Warszawy do Sokółki, na dachu wagonu towarowego i „okrakiem” na zderzaku, gdy na dachu nie było już miejsca, trwała kilka dni.
Zachorowałem. Wytworzył mi się duży ropień pośladka. Temperatura, dreszcze. W drodze powrotnej dotarłem do Szpitala Wojewódzkiego w Białymstoku na ul. Piwnej. Po paru godzinach oczekiwania, chyba w 100-osobowej kolejce, nieznany mi wówczas chirurg powiedział: Kładnij się i po pomalowaniu skóry jodyną jednym wprawnym ruchem wbił w ropień kocher zamknięty, a wyjął szeroko otwarty. Proszę sobie wyobrazić, jaki wydałem okrzyk – radości, oczywiście. Zostałem bowiem natychmiast wyleczony.
Pamiętając to wydarzenie, wszystkie praktyki wakacyjne przez 5 lat, od I roku studiów w 1947 r. odbywałem w tymże Szpitalu Wojewódzkim.
Od wczesnego rana praca rozpoczynała się od obchodu… po dziedzińcu szpitala, na którym stały furmanki z chorymi oczekującymi na przyjęcie. Dziedziniec spełniał funkcję poczekalni izby przyjęć. Tu odbywała się kwalifikacja chorych do przyjęcia na zatłoczony oddział chirurgiczny. Czasami trzeba było czekać parę dni. W pamięci mojej są młodzi chorzy z ropiejącymi ranami
i uogólnionym, ciężkim, często śmiertelnym zakażeniem w przebiegu tzw. zapalenia szpiku. Operację wykonywał zawsze jeden chirurg, tylko z pomocą siostry operacyjnej. Narkozę „kapaną” z użyciem chlorku etylu i eteru również prowadziła pielęgniarka. To tutaj po raz pierwszy wykonałem usunięcie wyrostka robaczkowego i pierwszy raz w życiu przeprowadziłem samodzielnie, „metodą kapaną”, „znieczulenie ogólne”.
W pierwszym roku mej praktyki (1948) fartuch operacyjny zakładało się jeden na całodzienną sesję operacyjną. Rękawiczek operacyjnych nie było w ogóle. Przed zabiegiem, podczas zabiegu i po każdej operacji ręce myło się w „oksycjanacie”. W dalszych latach następowała stopniowa, ale i widoczna poprawa. Któregoś dnia pojawiły się rękawiczki chirurgiczne. Pamiętam, jak narzekaliśmy, że obniżają one „czucie w palcach”. Pojawiła się też możliwość zmiany zakrwawionych fartuchów po każdej operacji.
W pamięci miałem wówczas bardzo świeże wspomnienia z Powstania Warszawskiego. W różnych szpitalach powstańczych w Warszawie, a później w Kampinosie pełniłem funkcję sanitariusza. Tuż po wojnie warunki pracy w Szpitalu Wojewódzkim w Białymstoku niewiele różniły się od warunków szpitali powstańczych.
Do dziś wspominam wspaniałych chirurgów, z którymi zrządzeniem losu miałem szczęście się spotkać i których osobowość wpłynęła na mój wybór chirurgii jako zawodu. W Białymstoku byli to dr Fiedorowicz (uczeń Pirogowa, do którego wszyscy zwracali się: „Panie profesorze” – osoba o arystokratycznych manierach – wówczas chyba jako jedyny w Białymstoku nosił muszkę), dr Hamerla, dr Giedroyć i dr Antoni Tołłoczko, pełniący również obowiązki dyrektora szpitala (nazwisk pozostałych chirurgów, niestety, już nie pamiętam). Kiedy przedstawiałem się dyrektorowi szpitala, ten ze względu na zbieżność naszych nazwisk zapytał: – A jakiegoż to herbu pan jesteś? Pobóg – odpowiedziałem. – A czy wiesz, kto był naszym praprzodkiem?– zapytał. Gdy odpowiedziałem, że Lew Tołłoczko z Połocka, poczułem, że zostałem zaakceptowany. Później wiele razy rozmawialiśmy o tragicznych losach naszych rodzin uczestniczących w powstaniu 1863 roku.
Obserwowałem heroiczną pracę i poświęcenie chirurgów szpitala polowego podczas Powstania Warszawskiego: dr. Mieczysława Czyżewskiego, a w Kampinosie – dr. Cypriana Sadowskiego. Dziś, zarówno z perspektywy czasu, jak i osobistego doświadczenia, uważam, że wszyscy oni byli bohaterami, a atmosfera pracy, pomimo skrajnie ciężkich warunków, uzasadniała moją decyzję zostania chirurgiem.
Nie było wówczas mowy o godzinach pracy, nie było żadnego pensum, żadnych wolnych dni. Trwała bezustanna praca: 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu i 365 dni w roku. Nie było żadnego „grafiku” dyżurów. Kiedy jeden chirurg dosłownie padał ze zmęczenia – natychmiast przychodził drugi, niezależnie od pory dnia i nocy.
Tylko prof. Fiedorowicz, z racji podeszłego wieku, miał trochę mniej napięty czas pracy. Znany był jego specyficzny pogląd dotyczący aseptyki. I tak np. mył się do operacji przepisowe 15 minut bardzo starannie. Potrafił jednak potem bardzo subtelnie i delikatnie podrapać się palcem po głowie – po czym natychmiast mył rękę w „oksycjanacie”. W przerwie między operacjami spytałem go kiedyś: – Panie profesorze, nam w Warszawie, w Akademii, mówią o bakteriach, zakażeniach, aseptyce… Profesor, po chwili głębokiej zadumy, z troską i smutkiem w głosie odrzekł z typowo wschodnim akcentem: Kulego, oni wam prawdę mówią! Ale widzi kulega, my tu jak w Powstaniu Warszawskim, jak w powstaniu 1863 roku walczymy o prawo do istnienia, mając tylko gołe ręce. I rzeczywiście, była to walka o istnienie, a to, czego dokonywano, graniczyło z cudem. W tym momencie rozpoznałem wspólnotę naszych myśli, niedawnych przeżyć i doświadczeń. Wzruszenie i wspomnienia spowodowały, że poczułem wielkie napięcie niewypłakanych łez. Po chwili Profesor dodał jeszcze: – A poza tym, to niech kulega zapamięta sobie na cale życie, że dobrych chirurgów to się bakterie nie imają.
Życie i praca w warunkach wojennych stwarzały sytuacje, które choć ówcześnie stanowiły zagrożenie, to współcześnie wywołują uśmiech. Któregoś dnia schodzący z dyżuru dr Hamerla powiedział obejmującemu dyżur dr. Tołłoczce: – Przyjąłem uwięźniętą przepuklinę. Nie zdążyłem zoperować. Gdy chory był już „metodą kapaną” uśpiony i dr Tołloczko przystępował do mycia skóry, zauważył, że przepuklina się „odprowadziła”. – Po której stronie była przepuklina? – zabrzmiał groźnie głos operatora. Cisza – nikt nie pamiętał. Głęboka rozterka. Co robić? Po chwili konsternacji ponownie zabrzmiał gromki głos operatora zwracającego się do usypiającej chorego pielęgniarki: Podduś go. Problem został rozwiązany, bez najmniejszej szkody dla chorego.
Były to późne lata 40. lub wczesne 50., a więc przeszło pól wieku temu. Chory przyjęty z perforacją wrzodu żołądka. Perforacja była tak rozległa, że przy próbie zaszycia wrzodu doszło do oderwania żołądka od dwunastnicy. Operatorem był dr Tołłoczko. Po chwili namysłu wykonał resekcję żołądka. Myślę, że była to pierwsza w Polsce resekcja żołądka w operacyjnym leczeniu perforowanego wrzodu.

Wielkość przedstawionych tu chirurgów polegała m.in. na ich – dziś już niewyobrażalnym dla najmłodszego pokolenia – bohaterskim poświęceniu, które towarzyszyło niezwykłemu doświadczeniu praktycznemu. Byli nie tylko prestidigitatorami w zakresie techniki chirurgicznej – ich wielkość wynikała również z potęgi myśli, odwagi myślenia i niezwykłej sprawności działania. Niezbitym na to dowodem jest fakt, że do swoich późniejszych oddziałów i klinik Akademii Medycznej wprowadzali nie tylko ciężką pracę i poświęcenie, ale i nowoczesność. Potrafili też tę nowoczesność tworzyć. To oni tworzyli i rozwijali chirurgię w miejscu swej pracy. To oni byli nauczycielami następnych pokoleń białostockich chirurgów. Ze względu na wielką odwagę działania i umiejętność perspektywicznego myślenia zasługują na pamięć i najwyższy szacunek.

Tadeusz TOŁŁOCZKO

Archiwum