22 marca 2009

Cena małej stabilizacji

Wspomnienia z PRL-u

We wrześniu 1959 roku, po dyplomie na Wydziale Lekarskim lubelskiej Akademii Medycznej, dr Zbigniew RAP zostaje zatrudniony jako asystent na oddziale chirurgicznym Szpitala Powiatowego w Garwolinie. Właśnie zakończył tam staż przeddyplomowy. Ten Garwolin to nie był przypadek – rok wcześniej jego żona, Zofia Dietrych-Rap, podjęła pracę w zakładzie dla dzieci niepełnosprawnych w tamtejszym Sanatorium Neuropsychiatrii Dziecięcej, pierwszej tego typu placówce w Polsce. Dyrektor sanatorium udostępnił młodej parze lekarskiej pokój w budynku sanatoryjnym i tak rozpoczęło się ich wspólne życie w Garwolinie.

Szpital
„Dyrektorem szpitala i zarazem ordynatorem oddziału położniczo-ginekologicznego był dr Tadeusz Osiecki, pochodzący ze Lwowa starszy, kulturalny człowiek – wspomina dr Rap. – Studiował medycynę we Lwowie i Wiedniu. Jego oddział znajdował się na pierwszym piętrze, gdzie również mieścił się mały oddział dziecięcy i noworodkowy, prowadzony przez dr Marylę Wasilewską i dr Janinę Tałataj.
Na drugim piętrze znajdował się 65-łóżkowy oddział chirurgiczny. Moim szefem był dr Zdzisław Karpowicz, asystent znanego w Warszawie z tajnego nauczania w okresie okupacji prof. dr. Jana Zaorskiego. Dr Karpowicz był erudytą i elegantem. Jeździł raz w tygodniu swoim samochodem do Warszawy uczyć się języka angielskiego. Żartowaliśmy, że chce zostać lordem. I kiedy wreszcie udało mu się wyjechać na parodniowe wczasy nie do Anglii, tylko do Budapesztu, wrócił zdegustowany, ponieważ w restauracjach i hotelu nie mógł się dogadać swoim angielskim.
Odział chorób wewnętrznych był na parterze, prowadziła go dr Antonina Badmajew, synowa znanego przed wojną w Warszawie tybetańskiego lekarza. Jej mąż Piotr był obok garwoliniaków, Mariana Cabaja i Eugeniusza Królewicza, pierwszym asystentem na oddziale chirurgicznym. I kiedy nadarzyła się szansa otrzymania pracy w stolicy, wyjechał. W ten sposób nastąpiło znaczne osłabienie możliwości przerobowych, jak się wtedy mówiło, tak dużego oddziału”.
Dr Rap spadł im jak z nieba. Jego nauczycielem chirurgii został o kilka lat starszy kolega – Marian Cabaj, wówczas doświadczony już chirurg. „Opanowany, świetnie skoncentrowany przy zabiegach, wnosił tak bardzo potrzebny w czasie operacji spokój. Z nim operowałem najczęściej”. Ale któregoś dnia, zaledwie po trzech miesiącach stażu przeddyplomowego, dr Rap znalazł się na dyżurze zupełnie sam. Szef polecił mu zoperować dwa wyrostki robaczkowe z zastosowaniem określonej techniki. „Na ogół wyrostki operowaliśmy w znieczuleniu miejscowym, więc nie widzę problemu. Ale nigdy jeszcze nie operowałem bez asysty, a tym razem jestem zdany na pomoc siostry instrumentariuszki. Była to siostra Jadwiga, już na emeryturze, która z powodu braku personelu przyjeżdżała z Warszawy na zastępstwo, podobnie jak siostra Leonarda. Kiedy jej powiedziałem, że nigdy jeszcze nie usuwałem wyrostka z cięcia Jelagure`a, odpowiedziała: Panie doktorze, będzie pan usuwał wyrostek z takiego cięcia, jakie pan zna. Nie ma problemu, ja panu pomogę.
W chwili rozpoczęcia zabiegu zjawił się szef. Spojrzał mi przez ramię i zauważył, że wykonałem cięcie McBurneya, a nie Jelagure`a, zaczął mi robić wymówki, a na zakończenie powiedział: Muszę już jechać. I wyszedł. Przytomna pacjentka, która zorientowała się, że coś jest nie w porządku, rozpoczęła koncercik pojękiwań z napinaniem mięśni brzucha, co w znacznym stopniu utrudniało mi znalezienie wyrostka, który na dodatek leżał pozaotrzewnowo. W tej sytuacji trzeba by zastosować narkozę wziewną, ale kto mógłby to zrobić? Na sali operacyjnej poza mną i siostrą instrumentariuszką była tylko salowa, siostra Bronia. I wtedy objęła komendę siostra Jadwiga, mówiąc: Siostro Bronisławo, proszę podać pacjentce narkozę. Za chwilę zjawia się siostra Bronisława z maseczką wypełnioną watą i otwartą buteleczką eteru. Po kilkunastu minutach mogłem spokojnie kontynuować zabieg. Po siedmiu dniach zdrowa pacjentka opuściła szpital.
Takich sytuacji było bardzo dużo. Przede wszystkim nie należało wpadać w panikę. To był podstawowy warunek. W ten sposób nauczyłem się szybko pływać na głębokiej wodzie. Należało przecież każdemu pacjentowi pomóc, a my pracowaliśmy ponad 30 godzin non stop. Czasami byliśmy u kresu naszych możliwości fizycznych i psychicznych”.
Sprawna organizacja pracy oddziałów szpitala była, jak wspomina dr Rap, zasługą pielęgniarek zakonnych. Na oddziale chirurgicznym oddziałową była siostra Klara, na położniczo-ginekologicznym siostra Janina, na dziecięcym i noworodkowym siostra Genowefa, na wewnętrznym siostra Teresa. Za salę operacyjną była odpowiedzialna siostra Czesława, która miała do pomocy siostry Jadwigę i Leonardę. Pielęgniarki zakonne pojawiły się w szpitalu garwolińskim po przejęciu przez Ministerstwo Zdrowia Szpitala Sióstr Franciszkanek przy ul. Hożej, przekształconego w lecznicę rządową.

Talon na wfm
„Praca w szpitalu była tylko częścią mego zatrudnienia. Każdy z nas, młodych lekarzy, był zwykle zatrudniony 10-12 godzin dziennie. Do tego dochodziły dyżury w szpitalu
i pogotowiu ratunkowym. Praca w Przychodni Rejonowej była prawie obowiązkowa z uwagi na niskie zarobki i brak lekarzy. Zostałem zatrudniony w Woli Rębkowskiej, wsi oddalonej od szpitala ponad 10 km. Gabinet lekarski znajdował się w budynku administracyjnym jedynego w tym czasie zakładu produkcyjnego w Garwolinie – mleczarni. Cztery razy
w tygodniu świadczyłem usługi lekarskie mieszkańcom kilku okolicznych wsi, będąc równocześnie lekarzem zakładowym mleczarni”. Mleczarnia zawarła z Wydziałem Zdrowia porozumienie: my wam gabinet, wy nam doktora. Doktorowi płacił Wydział Zdrowia, mleczarnia rewanżowała się w naturze. „Od czasu do czasu przychodził do mnie pracownik z produkcji
i przynosił 1-2-kilogramową, nieregularnie odrąbaną, bryłkę masła. Och, jak ono pachniało świeżością”.
Pojawił się jednak problem z komunikacją. Tych 10 km, które dzieliły szpital od gabinetu w Woli Rębkowskiej, trzeba było pokonywać dwoma autobusami. Doktor nie miał szans, żeby zdążyć do drugiej pracy. „Zwróciłem się w tej sprawie do kierownika Wydziału Zdrowia, a był nim mój starszy kolega, chirurg Marian Cabaj, który doskonale rozumiał mój problem. Byliśmy w tej sprawie nawet u przewodniczącego Powiatowej Rady Narodowej Frania Belki, zwanego partyzantem. Podobno w czasie okupacji miał karabin, który przeleżał do wyzwolenia w słomie w stodole.
Przewodniczący odniósł się ze zrozumieniem do moich potrzeb – sam był pacjentem poradni przeciwgruźliczej. Wkrótce otrzymałem talon na motocykl marki wfm”. A już w 1960 roku, po niespełna dwóch latach pracy w szpitalu, doktor Rap otrzymał od miasta dwupokojowe mieszkanie w nowym budynku. Po kilku miesiącach założono mu telefon i wtedy to już naprawdę był urządzony.

Pogotowie ratunkowe
Pracy w pogotowiu doktor Rap długo unikał z obawy przed porodami, które trzeba było często odbierać w domu pacjentki lub w karetce. „Przyznam szczerze, że nigdy przedtem nie widziałem porodu ani przy nim nie asystowałem. Podczas studiów mieliśmy dyżury w klinice położniczo-ginekologicznej, ale tak się składało, że albo nie było rodzących, albo studentów było zbyt dużo, żeby cokolwiek zobaczyć”. O podjęciu pracy w pogotowiu przesądziły warunki płacowe. „Za jeden dyżur w pogotowiu otrzymywałem tyle, ile za dwa dyżury w szpitalu, z kolei cztery dyżury równały się moim miesięcznym poborom w szpitalu. A zatem postanowiłem się dokształcić w położnictwie. Poprosiłem moich kolegów z oddziału położniczo-ginekologicznego, żeby mnie zawiadamiali o każdym porodzie. Asystując przy nich, nauczyłem się praktycznych reguł odbierania porodów i wkrótce rozpocząłem pracę w pogotowiu.
Z biegiem czasu odbieranie porodów stało się rutyną, ale zdarzały się też przypadki dramatyczne, np. wypadnięcie pępowiny przy niepełnym rozwarciu szyjki macicy. Pamiętam, że wtedy, chroniąc palcami pępowinę przed uciskiem główki o kanał rodny, dowiozłem rodzącą do szpitala, gdzie wykonano cesarskie cięcie i dziecko zostało uratowane. Innym razem zostałem wezwany do obfitego krwawienia po porodzie. Po przyjeździe dowiaduję się, że jest to poród przedwczesny, chyba szósty miesiąc. Informują mnie, że dziecko nie żyje i wyniesiono je do sieni. Rodząca leży w kałuży krwi. Ponieważ łożysko jeszcze nie odeszło, należało chwilę poczekać, ale dla pewności sprawdzam. Przy badaniu stwierdzam, że w macicy jest drugi noworodek. Postanawiam szybko zawieźć rodzącą do szpitala. Zdążyłem, drugie dziecko urodziło się w szpitalu. Ale następnego dnia czekała mnie niespodzianka. Okazało się, że parę godzin po urodzeniu drugiego dziecka przyjechał na motocyklu ojciec i przywiózł w zawiniątku to pierwsze, niby nieżyjące, które ożyło! Przeleżało kilka godzin w zimnej sieni, jak w hibernacji, i po paru godzinach zakwiliło. Przyznam, byłem zaszokowany. Niestety, oba wcześniaki nie przeżyły, wymagały inkubatorów, którymi nasz szpital nie dysponował.
Z czasem liczba porodów się zmniejszyła, natomiast zdecydowanie wzrosła liczba poronień. Chociaż aborcja była dozwolona, to większość kobiet, szczególnie ze wsi, nie korzystała z usług ginekologa, tylko „doświadczonych” babek wiejskich. Otwierały one szyjkę macicy za pomocą drutu do robótek, prowokując poronienie. Zdarzało się, że w czasie 24-godzinnego dyżuru odbierałem jeden, dwa porody w domu, nierzadko przy świetle lampy naftowej, i przywoziłem do szpitala jedną czy też dwie kobiety z poronieniem”. Cdn.

Na podstawie niepublikowanych wspomnień
Zbigniewa Mariana RAPA „Okruchy jednego życia” opracowała Ewa Dobrowolska

Archiwum