5 listopada 2009

Początki terminowania

„Zagrajcież mi, niechaj cofnie się świat”

Mój „flirt z medycyną” rozpoczął się na dobre w 1953 roku, kiedy to studentowi II roku „coś” w środku powiedziało, że musi być chirurgiem. Specjalność ta wydawała mi się najbardziej odpowiednia dla mężczyzny. Poza tym miała mi na całe życie zapewnić ścisłe związki ze sportem, a to z racji zarzucenia z czasem czynnego uprawiania sportu na rzecz leczenia sportowców. W tej ostatniej dziedzinie miałem już niejakie sukcesy – w Centralnej Przychodni Sportowo-Lekarskiej przy ulicy Konopnickiej w Warszawie wykonywałem pomiary ciała, testy fizjologiczne i pomiary ciśnienia krwi, z czego byłem bardzo dumny. Dzięki protekcji mego starszego kolegi redakcyjnego Bogdana Kamińskiego, późniejszego wybitnego profesora anestezjologii, autora i tłumacza książek medycznych, oraz po otrzymaniu zgody rektora uczelni, zacząłem uczęszczać na ostre dyżury chirurgiczne w IV Oddziale Chirurgii Szpitala Przemienienia Pańskiego w Warszawie, przy placu Weteranów. Dyżurowanie sprawiało mi wiele satysfakcji z powodu dużej liczby tzw. drobnicy chirurgicznej, a więc szycia ran oraz nastawiania banalnych zwichnięć i złamań. Uszkodzeń tych było dużo, z racji lokalnej specyfiki i bliskości Bazaru Różyckiego, ulicy Brzeskiej oraz Szmulek – oazy miejskich rzezimieszków.
Dyplom uzyskałem w 1957 roku, ale przez wiele miesięcy nie chciało mi się pracować. Podjęciu pracy nie sprzyjało uprawianie sportu, granie jazzu oraz zamiłowanie do tzw. balowania. Obawiałem się, i chyba słusznie, że praca stanowić będzie rodzaj łańcucha przykuwającego mnie jak psa do budy. Co więcej, hołdowałem modnemu wówczas poglądowi: jeśli praca przeszkadza ci w balowaniu – rzuć pracę. Naturalnie, kontynuowałem pracę w Redakcji Naukowej PZWL, w ramach połowy etatu, gdyż wzmacniało mnie to finansowo, i to regularnie, przychody z uprawiania muzyki były zaś nieregularne. Co ciekawe, pieniądze z muzykowania rozchodziły się w mgnieniu oka. Potwierdzało to spostrzeżenie mojego ojca: „Im większe pieniądze, tym szybciej je przepuszczasz”. Zaintrygowany tym ewenementem, w latach późniejszych ośmieliłem się do tego stopnia, że wprowadziłem do medycyny nową jednostkę chorobową: itching money disease, którą zresztą przetestowałem na wielu moich przyjaciołach. Po prostu: im więcej pieniędzy, tym większa ochota je przepuścić – i to przepuścić szybko!
W 1958 roku, nieco już znużony robieniem dnia z nocy, a namówiony przez mego serdecznego kolegę Jurka Borowicza, także studenta medycyny i zamiłowanego balowicza oraz miłośnika jazzu, porzuciłem „mołojeckie” życie i podjąłem pracę w Klinice Ortopedyczno-Urazowej Studium Doskonalenia Lekarzy w Warszawie. Jurek, wówczas student medycyny, dorabiał w Klinice na posadzie technika rentgenologa. – Przychodź do nas – argumentował – fajna grupa i do tego rozrywkowa, robota ciekawa, no i mnie będzie z tobą raźniej.
O Klinice profesora Łukasika dowiedziałem się już wcześniej, kiedy to stażując na chirurgii ogólnej, stałem się przypadkowym świadkiem rozmowy dwóch pracowników Zakładu Anatomii Patologicznej szpitala. Rozmowa dotyczyła zmian, do jakich doszło w szpitalu po likwidacji Kliniki Neurochirurgicznej, na bazie której powstała później Klinika Ortopedyczno-Urazowa. – Panie – mówił jeden z nich – neurochirurgia to były pany, a te teraz, to tylko torba i kij!
Dumni przedstawiciele działu sekcji zwłok żyli po pańsku z powodu bezustannej dostawy klientów wymagających odpowiedniego przygotowania do odbycia „ostatniej drogi”, gdyż pacjenci neurochirurgii w tamtych czasach wychodzili często ze szpitala, jak to się mówiło, „nogami do przodu”. Dostawy „towaru” od ortopedów były mizerne, nic też dziwnego, że pracownicy działu sekcji zwłok byli zawiedzeni i sfrustrowani.
Na neoklasycystycznym frontonie zakładu Anatomopatologii widniał napis: Ora pro nobis (Módl się za nami), co złośliwi, a raczej zawistni ludzie uzupełniali słowami: „Nie zapomnij też i zapłacić”, gdyż powszechną tajemnicą było, że za niewdzięczną pracę przy zwłokach należą się dodatkowe pieniądze. Zresztą, co tu gadać, tak było zawsze, już od czasów staroegipskich, przeto tradycji tej nikt do dzisiaj nie ośmielił się zakwestionować.
Pierwsze lata w Klinice nie były lekkie – profesor miał ciężką rękę i uczyć się trzeba było intensywnie, no a poza tym ciężko pracować, ponieważ zespół nie był wielki. Jest rzeczą zrozumiałą, że przez długi czas nakładałem jedynie i zdejmowałem opatrunki gipsowe, zakładałem wyciągi na czaszki, połamane ręce i nogi. Co się tyczy pracy w sali operacyjnej, to asystowałem rzadko, natomiast z reguły dawałem narkozy.
Tutaj wyjaśnić muszę, że w czasach owych nie rozwinęła się jeszcze anestezjologia, więc narkozy dawały pracujące w szpitalu siostry zakonne, no i oczywiście młodzi lekarze, bo przecież niczego innego nie umieli. Do narkoz przystąpiłem, jak to się mówi, „z marszu”, czyli bez najmniejszego przygotowania! Jedna z doświadczonych sióstr pokazała mi tylko, jak się przykłada do ust i nosa pacjenta maskę – Ombredanne’a czy Schimmelbuscha – i poinformowała, jak odkręcić korek z butelki z eterem czy chlorkiem etylu, i jak następnie kapać to obrzydlistwo na maskę.
Dawanie narkozy było więc rzeczą łatwą, tylko piekielnie nudną, a operacje trwały niekiedy godzinami. Oprócz chlorku etylu, który mógł równie szybko uśpić pacjenta, jak też go zabić, największym zagrożeniem dla dającego narkozę byli operujący chirurdzy, a głównie profesor Łukasik. I tak, gdy chory „schodził ze stołu”, dostawałem niewidoczne kopy za niedostateczne znieczulenie. Podobnie się ze mną komunikowano, gdy z narkozą nieco przesadziłem.
Kiedy po pracy wracałem tramwajem do domu, ludzie się ode mnie odsuwali z obrzydzeniem; niekiedy można było usłyszeć: – Patrz pani, świat się kończy! Taki młody, a już denature pije! Na nic było mycie i szorowanie ciała oraz zmiana odzieży. Obrzydliwy zapach eteru czy chloroformu wnikał w ciało, wchodził we włosy i utrzymywał się przez parę ładnych godzin!
Chirurdzy zawsze byli przesądni, co specjalnie nie powinno dziwić, zważywszy na poziom ówczesnych nauk teoretycznych. Pewnego razu, przy wejściu do sali przedoperacyjnej zauważyłem, że nad mocno starszym pacjentem, którego zaraz mieliśmy operować, krążą muchy. Kiedy podzieliłem się tym spostrzeżeniem z mym szefem, doktorem Broniarczykiem, ten oświadczył: – Dziakomo, ty się lepiej trzymaj z tyłu, a ja polecę do Łysego i mu o tym powiem.
Profesor nie lubił, gdy się cokolwiek zmieniało w planie operacyjnym, nic więc dziwnego, że mój szef wolał mi oszczędzić upokorzenia. Oczywiście Łysy też był przesądny i operację zerwaliśmy.
Wychodząc z kliniki, zwyczajowo zaglądaliśmy na nasze sale. Kiedy zajrzeliśmy na salę pacjenta „od much”, stwierdziliśmy z niekłamanym zdumieniem, że chory siedzi sobie na łóżku i zajada się wielkim pętem kiełbasy! – O Jezu, o słodki Jezu!
– wykrzyknął doktor Broniarczyk – ale jutro się po nas Łysy przeleci!
Kiedy następnego dnia, z duszą na ramieniu, przyszliśmy do pracy, okazało się, że nasz pacjent w nocy cichutko zakończył żywot.

Artur Dziak

Archiwum