23 lutego 2010

Zapomniany wzajemny szacunek

Medice, cura te ipsum, bo kolega, choć twarz ci zbladła, może cię posłać do diabła

Przed kilku laty byłam pacjentką młodej lekarki (w poradni fundacji), dr n. med. Agnieszki Kuch-Wocial. Zdziwiłam się, gdy nagle pobiegła do rejestracji, aby się upewnić, czy przypadkiem nie zapłaciłam za wizytę… bo jestem lekarzem i nie płacę. Byłam wzruszona i zażenowana. „Musimy się wzajemnie szanować, bo tylko wtedy uszanują nas inni”, powiedziała młoda dama polskiej kardiologii. Pomyślałam: chyba jest dobrze.
Niestety! To tylko miłe zdarzenie. Osaczyły mnie bowiem liczne i zupełnie inne fakty. Serdeczność lekarska pani Agnieszki czy uśmiech i gotowość dyżurantów w przemyskim szpitalu, spontaniczność działania doktora Rogowskiego, cudowna skuteczność doktora Andrzeja Zielińskiego czy też gotowość i pomoc profesora Jethona to wspaniałe wyjątki, które, jak powiadają, są potwierdzeniem reguły.
Jest przysięga Hipokratesa, każdy lekarz kiedyś powtarzał jej święte słowa, ale kto pamięta takie rzeczy w epoce wyścigu szczurów. Już słyszę zgodny i głośny chór młodych, asertywnych i uczonych lekarzy, że mam staroświeckie poglądy i jestem po prostu naiwna. „Pacjent ma wiedzieć, że musi czekać, a chory lekarz powinien to rozumieć najlepiej” – to maksyma pewnej bardzo energicznej, czterdziestoletniej pani kardiolog.
Pamiętam lata, kiedy było inaczej. 1967 r., Szpital Kolejowy przy ulicy Brzeskiej. Na oddziale poruszenie. Przyjechał jakiś doktor z Bydgoszczy, nagle zachorowała jego żona. Trzeba pomóc, Brzeska blisko dworca. Krewny? Znajomy? Nie, po prostu lekarz, czyli kolega. Jego żona nielekarka. Wystarczy, że chora i żona lekarza. Przypomniałam sobie o tym, stojąc na korytarzu przed sekretariatem kolegi ze studiów, profesora chirurgii. Przyprowadziłam lekarkę, chorą na raka, na konieczną konsultację.
Chora słaniała się na nogach, na korytarzu żadnego miejsca, aby usiąść, natomiast w sekretariacie aż trzy krzesła. Czekałyśmy na „miłosierdzie gminy”.
Dziś znowu sytuacja korytarzowa w innej klinice. Trzeba czekać. Krzeseł nie przewidziano. Czterdzieści pięć minut stania. Widzą mnie pielęgniarki, liczni lekarze z ordynatorem włącznie, który wie, kim jestem. Wytrzymałam. Szkoda, że nie mogę otrzymać daru amnezji wycinkowej, aby nie pamiętać, że może być
inaczej, miło i po koleżeńsku. Mówią, że zabiegowcy to pragmatyczni ludzie i zapominają o takich drobiazgach.
Nie zgadzam się, ponieważ znałam chirurgów wielkiej miary i takiej też kultury i empatii. Pamiętam profesorów Nielubowicza, Wesołowskiego, Koszarowskiego, Wiechnę, docenta Wigurę, doktorów Zawadzkiego, Klawego, Pertkiewicza, Pobieżyńskiego. Żyją profesorowie: Noszczyk, Jethon, Dziatkowiak, Krawczyk, Popiela, Bielecki. Oczywiście, przeciwna jestem fałszywemu solidaryzmowi, kiedy poszkodowany pacjent walczy o sprawiedliwość.
Na sądowych ścieżkach nie wolno kryć lekarskich przestępstw. Nie piszmy kłamliwych opinii, aby bronić tych, którzy hańbią lekarską godność.
Skarżymy się, że źle o nas mówią i piszą. Zastanówmy się, jacy jesteśmy wobec siebie.
Pani doktor Agnieszko, pamiętam!

Jolanta Zaręba-Wronkowska

Archiwum