25 czerwca 2011

Tenisiści

Tak nazywaliśmy Rosjan szkolących wojsko Kaddafiego w posługiwaniu się rakietami, hojnie dostarczanymi przez ZSRR za libijską ropę. To w tych rakietach głównie, a nie w tysiącach najnowocześniejszych czołgów i samolotów, upatrywał Kaddafi swej siły, i to one spowodowały, że tak buńczucznie zachowywał się w latach 70. na arenie międzynarodowej, kreując się na nowego proroka, który zjednoczy wszystkich Arabów w celu zawładnięcia światem.
Od czasu do czasu szkolący się powodowali, że odstrzelona rakieta leciała nie w tę stronę co trzeba albo też „sama” wybuchała na wyrzutni, gdy za bardzo ciekawi Libijczycy zbytnio przy niej majstrowali.
W czasie jednego z takich rakietowych eksperymentów szwanku na zdrowiu doznał wizytujący rakietową jednostkę wysokiej rangi rosyjski wojskowy. Ponieważ moje nazwisko było dobrze znane w Trypolisie, moskiewscy doktorzy poradzili swemu pacjentowi, by podczas najbliższego pobytu w Trypolisie skorzystał z mej konsultacji. Pewnego dnia złożył mi więc wizytę zapowiedzianą przez jego adiutantów. Był to młody mężczyzna, o manierach i wiedzy znacznie wykraczających poza wykształcenie wojskowego. Jak w każdym przypadku człowieka inteligentnego, dużą część jego powypadkowych dolegliwości powodowały czynniki psychiczne i emocjonalne, a nie uszkodzenia ciała, jakich doznał w czasie wybuchu. Stopniowa psycho- i farmakoterapia bólu oraz ostrożnie stosowane leki antydepresyjne wkrótce przyniosły spodziewany skutek, czyli zmniejszenie dolegliwości do tego stopnia, że pacjent zaprzestał chodzenia na leczenie typu „naświetlania lampkami nocnymi”.
W czasie jednej z kontrolnych wizyt doktor Artur, Rosjanin, zaprosił mnie na małyj prijomczik, na którym będzie kiełbasa i wódka, bo właśnie oczekują kuriera dyplomatycznego. W niedługim czasie pojawili się dwaj adiutanci (zawsze adiutantów było dwóch!) i podali czas oraz miejsce spotkania. Kiedy chciałem zapisać adres, poprosili bym tego nie czynił, tylko go zapamiętał.
Noc poprzedzającą prijomczik miałem nieprzespaną, z racji podekscytowania. Chociaż do bankietu było jeszcze dużo czasu, wyobraźnia podsuwała mi te szynki, kiełbasy, wódki, likiery i koniaki, które miałem degustować. Oczekiwałem przyjęcia tym bardziej niecierpliwie, że miałem w nim uczestniczyć po wielu miesiącach „suchego zakonu”, czyli życia bez jakichkolwiek wędlin i gorzałki, gdyż w tym czasie mogłem zjeść jedynie barana lub kurę i popić je coca-colą, a na koniec zapchać się bakaliami oraz orzechową chałwą. A mnie się tak marzył porządny kielich, zagryziony przyzwoicie pieczonym boczkiem! Nawet ryb nie było, mimo że Libia to przecież kraj nadmorski. Wiele razy, będąc zapraszany do gościnnych arabskich domów, zmuszony byłem, leżąc i czkając z przejedzenia (większość przyjęć odbywała się na leżąco!), ratować się jedynie przesłodzoną zieloną herbatką. Wiedząc do kogo i po co idę, na godzinę przed bankietem wypiłem oliwę z trzech puszek sardynek, żeby spowolnić wchłanianie się alkoholu, nie dać plamy i nazbyt szybko nie polec w boju. Zdawałem sobie jednak sprawę, że z takimi „harcownikami” muszę jednak przegrać. Chodziło tylko o to, by lec z honorem! Nie wolno bez walki perdre la race – dźwięczały mi w uszach nauki babci Rozalii.
Kiedy punktualnie, co do minuty, stawiłem się przed stalowym ogrodzeniem, brama się otworzyła, przywitali mnie dwaj znajomi adiutanci i wskazali niepozorną willę stojącą w znacznej odległości od bramy. Przy wejściu dwóch atletycznej budowy „kamerdynerów” oddało mi honory wojskowe, a na progu przywitał mnie sam gospodarz. Gdy poznałem kilku znajdujących się w salonie panów, ubranych w garnitury z markowych pracowni krawieckich w Europie, zasiedliśmy do stołu. To nie był stół! To było dosłownie odtworzenie scenariusza „Wielkiego żarcia” Felliniego. Na długim stole i na znajdujących się przy ścianach stoliczkach pyszniły się zakazane w Libii smakołyki, przywiezione chyba w ciężarówkach, a nie w dyplomatycznych czemodanach, i to nie przez jednego, ale przez całą drużynę kurierów. Były mięsa i wyroby masarskie, ryby, grzyby, zrazy oraz wina, likiery i koniaki – jak mawiał wuj Leopold, kiedy opisywał tak bogate przyjęcia. Pijemy niespiesznie, ale równo i po wojskowemu – z należnymi toastami i krótkimi przemówieniami, gdyż wiemy, że „w daleką idziemy drogę”. Kelnerzy sprawnie wymieniają talerze, sztućce, kieliszki i kielichy. Oprócz wspaniałej gruzińskiej wody Borżomi były doskonałe wina. Po wzięciu „pierwszej transzei” – jak mawiał mój ojciec, czyli zaspokojeniu ostrego przedprzyjęciowego głodu, przychodzi czas na śpiewy z towarzyszeniem gitary oraz na dowcipy i opowieści z życia. Niektóre dowcipy są bardzo, ale to bardzo śmiałe, co mnie nie dziwi, gdyż domyślam się, że otacza mnie kwiat KGB – a im kto podskoczy? Czas płynie nieubłaganie, a my śpiewamy, pijemy, wznosimy toasty, śpiewamy, pijemy, pijemy. Że przyjęcie wchodzi w swe apogeum, po czym powoli, niezauważenie zaczyna umierać, poznaję po tym, iż zwalnia się coraz więcej krzeseł za stołem. W pewnym momencie zostaje dosłownie parę osób. Jak to zwykle bywa wśród pijących, wdaję się z gospodarzem w pewnego rodzaju licytowanie niedoskonałości życia. Rozmowa schodzi na warunki życia w Trypolisie, przy czym obydwaj na wyprzódki zaczynamy krytykować to, co się tutaj dzieje. Wymieniamy narastające trudności codziennego życia związane z tym, że Kaddafi powoli likwiduje prywatny handel stanowiący dla większości Arabów cały sens życia. Kiedy tak się licytujemy, mój gospodarz mówi, że jego kucharz nie mógł kupić ulubionego włoskiego sera, ja zaś, że w tym kraju nafty musiałem latać z bańką za olejem silnikowym. W pewnym momencie podsumowuję krótko, ale z mocą: –Widzisz, jeszcze tylko krok i komunizm libijski „postrojat”. – Nie postrojat – równie zdecydowanie oponuje gospodarz. Ponieważ żadna ze stron nie odpuszcza, w pewnym momencie wstajemy i, trzymając się nadludzkim wysiłkiem stołu, przekrzykujemy się nawzajem: – Postrojat! – Nie postrojat! – jakby od tego zależał los całego świata. Kiedy wszelka dyskusja nie ma już żadnego sensu, rzucam zaczepnie: – A niby dlaczego komunizmu „nie postrojat”? – A potamu, czto swołoczi wodki nie pijut! – kończy spór stanowcze stwierdzenie mego gospodarza i jest to ostatni obraz, która się przebija do mej gasnącej świadomości. Budzę się dopiero koło południa następnego dnia w wielkim łożu z moskitierą, w śnieżnobiałej pościeli i cudnej piżamie. Cwałuje jeszcze w mej głowie rozpustna noc i powoli, jak człowiek wynurzający się z wody po skoku na główkę, wychylam się na powierzchnię świadomości, by stwierdzić, że spałem na „obcym terytorium”. Gdzie spałem poznaję, gdy otwierają się drzwi i do pokoju wchodzi typowa przyjazna i „wybiuszczona” rosyjska matrona z tacą, na której stoi pokaźny dzbanek i szklanki z lodem. – Nu kak, gołowa w poriadkie? – pyta. – Po mojemu ogurecznowo rosoła tiebie nada niemnoszko popit i żyt’ zachoczesz, synok – dodaje z przekonaniem krasawica. Głowa mi pęka i żyć mi się nie chce w ogóle.
Po pewnym czasie dochodzę do siebie na tyle, że pragnę wracać do domu. – Zażigaj maszinu, Fiodor, doktora pawieziosz – woła matrona do któregoś z adiutantów. I po chwili, jeszcze ździebełko nietrzeźwy, wracam do domu.
Do Libii powracałem jeszcze kilka razy jako Visiting Professor, dzięki czemu udało mi się zarobić znaczące pieniądze i wyciągnąć zaległości od Uniwersytetu El Fatah, na którym już się cieszyli, że po moim wyjeździe przejmą moje zaległe pensje!
Pewnego razu zostałem zaproszony na kilkanaście dni przez armię libijską. Jeden z mych asystentów akurat pracował niedaleko Trypolisu, więc poprosiłem, abym mógł go odwiedzić. Gospodarze uznali jednak, że lepiej mnie wykorzystać na miejscu i posyłali rządowy samochód, którym przywieziono go do mojego hotelu. Kiedy wyjeżdżałem, poinformowałem asystenta, że nazajutrz odwiozą go do jego miasteczka. Ten padł na kolana i błagał, bym odwołał samochód, gdyż drugiej takiej podróży już nie przeżyje: – Skurczybyki na tych górkach koło Gardanu po wąskich i krętych dróżkach śmigali opancerzonym mercedesem grubo ponad setką, a mnie dusiło przerażenie, gdyż czekałem chwili śmierci! Wczesnym rankiem wojsko odwiozło mnie na lotnisko. Bagaż z prezentami został nadany, więc szybko się żegnam i przechodzę do sali odlotów. Sala nie jest klimatyzowana, a samolot się opóźnia. W miarę upływu godzin gorąco staje się nie do zniesienia, tym bardziej że pod koszulą mam równiutko rozłożone 10 tys. dolarów. To wtedy doszedłem do wniosku, że jednak pieniądze grzeją (szczególnie że samolot podstawiono dopiero po dwunastej w nocy!). W Warszawie napadli mnie celnicy, żądając opłacenia kolosalnego cła za liczne i kosztowne prezenty. Z opresji uratowała mnie dopiero Ważna Osoba, której zwierzyłem się, że prezenty są od „towarzysza Kaddafiego”.
Nigdy więcej nie spotkałem mego gościnnego gospodarza i wdzięcznego pacjenta, w jednej osobie, gdyż wkrótce jego ojczyzna znalazła dla niego inne miejsce.
– Wojny krążą po ziemi – poinformował mnie później jakiś inny „tenisista”. Nigdy też nie otrzymałem od niego żadnej kartki, choć taki gest jest w zwyczaju wdzięcznych pacjentów. Raz tylko, na przyjęciu w ambasadzie radzieckiej w Warszawie, kiedy w czasie mocno przedłużających się przemówień przestępujący z nogi na nogę i niezauważenie przesuwający się w stronę zastawionych stołów tłumek dziennikarzy przewrócił stolik z kawiorem, nieznany mi urzędnik ambasady powiedział, że mój pacjent jest zdrów i nierzadko wspomina, że raz w życiu spotkał prawdziwego doktora i to był „wracz iz Polszy”!

Artur Dziak

Archiwum