17 października 2011

Od paternalizmu przez partnerstwo, formalizm do klientelizmu

Damnant quod not intellegunt
(Krytykują to, czego nie rozumieją)

Partnerstwo
Partnerski model relacji lekarz – pacjent nie musi być lansowany ani promowany, ani reklamowany, ani nakazywany, jest bowiem konsekwencją naturalnego rozwoju społecznego, intelektualnego, obywatelskiego. Nie trzeba się uciekać do trywialnej dyskryminacji poprzedniego etapu, aby uznać ten model za postęp w rozwoju kultury naszego życia. Zmiana uwarunkowań społecznych samoczynnie, w sposób naturalny, modyfikuje te układy. Na tym polegają rozwój i postęp oraz adaptacja poglądów i teorii do zmieniających się warunków. Układ partnerski nie został zainicjowany przez lekarskich reformatorów lub dziennikarzy, lecz rozwinął się jako naturalne następstwo powszechnej oświaty i edukacji oraz większej świadomości społecznej. Partnerstwa uczymy się przecież również od rodziców. Dlatego medycyna paternalistyczna nie musi – jak to butnie i bez zrozumienia napisano – „wstydliwie wycofać się ze sceny publicznej”. Termin ten odzwierciedlał tylko ducha i logikę minionego etapu rozwoju społecznego i społecznej świadomości.
Układ partnerski z pewnością nie jest etapem końcowym i w miarę postępu będzie ulegał dalszym modyfikacjom. Od wielu już lat chorzy w swych decyzjach stają się coraz bardziej samodzielni. Nie jest winą lekarzy, że w czasach paternalizmu mieli mniejszy zasób wiedzy medycznej.
W ramach adaptacji do naturalnych uwarunkowań społecznych wiele aktów prawnych odnoszących się do praw pacjenta oraz Kodeks Etyki Lekarskiej, a także międzynarodowe konwencje i porozumienia jednoznacznie propagują i proklamują realizację tzw. partnerskiego modelu układu lekarz – chory.
Za brak kultury uznałbym wręcz nonszalancką, impertynencką i zuchwałą, bo opartą na fałszywych przesłankach, ocenę stosunku dawnych lekarzy do chorych z mijającego etapu naszej pięknej i pełnej poświęcenia macierzystej i światowej historii medycyny.
Istota modelu partnerskiego opiera się na szacunku i bezwzględnym uznaniu pełnej autonomii i godności chorego, jako „celu samego w sobie” (Kant), wyrażającej się podmiotowym jego traktowaniem wynikającym ze zrozumienia jego systemu wartości. W codziennej praktyce przejawia się w udzielaniu choremu pełnej i zrozumiałej informacji o jego stanie zdrowia i proponowanych metodach diagnostyczno–terapeutycznych oraz staraniu o zgodę na ich zastosowanie. Model partnerski obejmuje również współdziałanie, bo partner to przecież kontrahent, kooperant.
Z definicji słowa „partnerstwo” wynika natomiast, że jest ono oparte na obopólnym zysku. A w odniesieniu do układu lekarz – chory chodzi przecież o coś znacznie więcej niż zysk. Już w definicji zatem ujawnia się niedosyt wartości. Pamiętajmy też, że zysk pobudza żądzę dalszego zysku, a to z natury rzeczy uruchamia mechanizm wyzysku. Być partnerem, to znaczy współuczestniczyć. Ale w jakim zakresie? Dlatego propagując partnerstwo, powinno się automatycznie definiować jego istotę, jakość i zakres, a nie operować pompatycznymi ogólnikami.
Układ partnerski może być oczywiście przepojony moralnością, przyzwoitością, uczciwością, rzetelnością, sumiennością i solidnością, ale też równie dobrze cwaniactwem, przebiegłością i chytrością, a nawet oszustwem. Pamiętajmy też, że metody i rozwiązania prawne w zakresie administracyjnego wdrażania układu partnerskiego doprowadzić mogą tylko do formalnego przestrzegania autonomii chorego, a już teraz cierpimy na sformalizowany brak humanizmu.
Mój wspaniały pierwszy nauczyciel chirurgii Profesor T. Butkiewicz na stawiane mu zarzuty paternalizmu zapewne odpowiedziałby: „Kulego, ja mam być rzecznikiem dobra chorego, a nie jakimś tam partnerem!”. W stwierdzeniu tym z pewnością Profesor zawarłby również myśl, że przepisy prawne, nawet uzbrojone w sankcje karne, nie zapewnią zaspokojenia wszystkich potrzeb chorego. Potrzeby te przekraczają bowiem i wiedzę, i wyobraźnię wszelakich urzędników. Lekarze, choć z tymi potrzebami stykają się na co dzień, nie zawsze potrafią i nie zawsze mają możliwości ich spełnienia. Przed laty, kiedy po raz pierwszy powołany zostałem do sądu w charakterze biegłego, zwróciłem się do Profesora T. Butkiewicza o radę i otrzymałem wspaniałą życiową wskazówkę: „Kulega zapamięta sobie na całe życie, że w sądzie kłamać ni wolno! Broń Boże, nu podkłamać to czasami trzeba. Bo, widzi kulega, oni dużo wiedzą, nu czucia lekarskiego nie mają. Ot co!”. Wypowiedź ta zawsze przypomina mi się podczas dyskusji o medycynie klinicznej z prawnikami, filozofami, etykami.
Obecnie, wobec bardzo niskiego standardu ochrony zdrowia i relatywizacji moralnych zobowiązań, „partnerstwo” realizuje się często w medycynie klinicznej jako formalizm, a więc – formalnoprawny stosunek do chorego. Tu przypomina mi się zwrot C.K. Norwida: „formalizm prawdy, wnętrzna bezistotność”. Toteż praktycznym zadaniem lekarza może nie być zdobycie zaufania chorego, lecz tylko jego podpisu na formularzu zgody na operację. Można to względnie łatwo osiągnąć w wyniku jego poczucia samotności, beznadziejności, rezygnacji lub niemożności zrozumienia istoty i zagrożeń procesu chorobowego.

Tadeusz Tołłoczko

Archiwum