14 kwietnia 2012

Okrakiem na barykadzie

Paweł Walewski

Powróćmy jeszcze do lutowego Nadzwyczajnego Zjazdu Lekarzy. Spotkanie ministra zdrowia z lekarzami nie należało do przyjemnych. Gwizdy, okrzyki. Mało kto miał ochotę doktora Arłukowicza wysłuchać. Nawet prezes Hamankiewicz dworował sobie z niego, a właściwie z tego, co miał do powiedzenia zebranym: że cieszy się ze współpracy, potrzebne porozumienie, oczywiście dla dobra pacjenta. Łatwo było mu wytknąć, jak naprawdę ta współpraca się układa i że do zgody wciąż droga daleka. Bartosz Arłukowicz, choć podobno serce dla dzieci ma gołębie, tu okazał się twardy, niczym ze stali, i nawet nie dał po sobie poznać, jak się czuje w sytuacji, gdy działacze samorządu już (jeszcze?) nie są jego sprzymierzeńcami. Ale to przecież nie pierwszy minister powitany w ten sposób na zjeździe izby lekarskiej. Można nawet powiedzieć, że tradycją tych zgromadzeń stało się wygwizdywanie rządzących, którzy zresztą specjalnie o poklask środowiska nie zabiegają. A szkoda, bo trudno w stanie permanentnej wojny reformować system i prowadzić dialog – w teorii – potrzebny. Dobrą wolę widać w deklaracjach po obu stronach barykady, ale czy to nie za mało? Ważniejsze byłoby działanie, zbliżanie się do konkretnych ustaleń, choćby w jednej sprawie.
A tymczasem mamy rozgrzebanych kilka kwestii, od recept poczynając, przez wskazania rejestracyjne, na ubezpieczeniach szpitali kończąc. Media skaczą z tematu na temat, więc nie ma nawet czasu, aby zająć się z namysłem zmianami systemowymi – znów wszyscy są zajęci gaszeniem doraźnych pożarów. A skoro ogień bucha i iskry lecą, atmosfera jest stale gorąca.
Jak długo można tkwić w ciągłym sporze i prężyć muskuły? W końcu nawet Herkules nie wytrzymałby takiego napięcia. Dobrze więc, że Trybunał Konstytucyjny zajmie się niektórymi zapisami rozporządzenia, które daje NFZ prawo karania lekarzy. Przynajmniej będzie wiadomo, jaki jest zakres odpowiedzialności za ordynację leków. Czy mają rację ci, którzy leczenie pojmują w kategoriach zawodowej suwerenności i nie widzą podstaw, by oglądać się na finansowy interes publiczny, czy też słuszne jest stanowisko premiera, że skoro na recepcie widnieje lek refundowany przez państwowego ubezpieczyciela, to ma on prawo ścisłej kontroli, komu i na co ów lek został zlecony (a w przypadkach wątpliwych może karać za brak dyscypliny). Werdykt Trybunału Konstytucyjnego nie jest przesądzony, to przyznają nawet prawnicy. Dlatego powierzając rozwiązanie sporu Temidzie, musimy mieć tylko nadzieję, że nie będzie zwlekać ze sprawiedliwym osądem. Stan wyczekiwania przedłuża niepokój, który – tu rację ma minister – nie służy Bogu ducha winnym pacjentom. Aliści może właśnie winnym? Wszak od dawna powtarzam, że gdyby usunąć ze szpitali i przychodni pacjentów, zakazać im wizyt u lekarzy oraz wykupywania lekarstw, mielibyśmy w ochronie zdrowia prawdziwe eldorado. A minister miałby z lekarzami spokój.

Autor jest publicystą „Polityki”.

Archiwum