4 maja 2012

Na ostrym dyżurze

Janusz Stefan Wasyluk

Było piątkowe popołudnie, padał deszcz ze śniegiem.
Po obiedzie w szpitalnej stołówce, idąc na piętro do macierzystej Kliniki Chorób Wewnętrznych, zajrzałem po drodze do Izby Przyjęć, aby zorientować się, kto pełni dyżur. Siedząca przy okienku siostra Bogusia poinformowała mnie, że dyżurantem jest chirurg, dr Tadeusz Kocon. Przyjazna dusza, będę więc miał w razie potrzeby wsparcie chirurgiczne w czasie ostrego dyżuru internistycznego.
Znajomość z dr. Koconem trwała od pierwszych lat studiów; był pomocnikiem „mojego” asystenta, gdy jako student odbywałem ćwiczenia w prosektorium, w Katedrze Anatomii Prawidłowej, kierowanej przez prof. Sylwanowicza. Potem rozpoczął pracę w Klinice Chirurgii Studium Doskonalenia Lekarzy w szpitalu na Solcu, pod kierunkiem prof. Józefa Kubiaka. Kiedy odbywałem staż podyplomowy w tejże klinice, zdarzyło się, że Tadeusz operował samodzielnie (bez asysty starszego kolegi) swój pierwszy wyrostek, a ja służyłem jako asysta. Pacjentka leżała już na stole umyta i przygotowana do zabiegu, ale obowiązkiem operatora było opróżnić cewnikiem jej pęcherz moczowy. Tadeusz ujął sztywny cewnik i energicznym ruchem zaczął go wprowadzać do… łechtaczki! Kobieta zaczęła się wiercić niespokojnie, a mnie przejęło zdumienie i zgroza. Przecież to asystent Katedry Anatomii! Widać jednak było, że nie ma żadnego doświadczenia z tą częścią żeńskiej anatomii, a stres, spowodowany pierwszą, samodzielną appendicektomią, spowodował tę zaskakującą pomyłkę. Kiedy Tadeusz bez powodzenia dalej szturmował łechtaczkę cewnikiem, nachyliłem się i szepnąłem mu do ucha: „niżej, panie doktorze, niżej!”. Mój szept naprowadził go na właściwy kierunek i dalsze etapy odbyły się bez zakłóceń. Po latach, kiedy zasiadaliśmy obaj w zarządzie Towarzystwa Lekarskiego Warszawskiego, a Tadeusz był już ordynatorem oddziału chirurgicznego w jednym z podwarszawskich szpitali, z rozbawieniem wspominaliśmy ten epizod z okresu młodości.
Ostry dyżur rozpoczynał się o ósmej rano, ale godziny przedpołudniowe były zawsze lżejsze dla dyżurującego. Pogotowie przywoziło mniej chorych, bo mogli w tych godzinach korzystać z porady w przychodniach, a po przyjęciu do kliniki pacjentem zajmowali się koledzy. Zapoznawszy się z sytuacją w Izbie Przyjęć, udałem się do usytuowanej na I piętrze Kliniki Chorób Wewnętrznych SDL, kierowanej przez docenta, a potem profesora Edwarda Rużyłłę. Większość lekarzy i pielęgniarek szykowała się już do wyjścia, przyszły dwie pielęgniarki i salowa na drugą zmianę. Z zadowoleniem stwierdziłem, że „na odcinku” będzie siostra „Monte Cassino”, a w gabinecie zabiegowym Barbara Bartosiak. Obie były doświadczonymi, sprawnymi pielęgniarkami, co czyniło dyżur łatwiejszym. Siostra „Monte Cassino” była tak nazywana, gdyż rzeczywiście uczestniczyła w tej bitwie armii gen. Andersa, o czym lubiła opowiadać na dyżurach. A Basia Bartosiak była młodą, ładną i niezwykle sprawną osóbką „promieniującą estrogenową kobiecością” – jak mawiał Marcin Krotkiewski. Młodzi asystenci kliniki ubiegali się, by z nią dyżurować. Była też gwarantem, że wlewy kroplowe zostaną podłączone nawet do niewidocznych na pozór żył, bez potrzeby wenesekcji. Zajrzałem jeszcze do pracowni EKG, w której cieszył oko nowy nabytek kliniki – sześciokanałowy elektrokardiograf Cardirex. Przed południem obsługiwała go laborantka, ale na dyżurze zadanie to należało do lekarza. Po jakimś czasie wszyscy asystenci opanowali tę sztukę, gorzej było z interpretacją wyników. Przekonawszy się, że wszystko jest gotowe, zajrzałem jeszcze do „swoich” chorych, którzy drzemali albo czytali gazety. Po porannym obchodzie z udziałem doc. Konrada Kosieradzkiego, badaniu lekarskim i zabiegach, popołudnie jest dla pacjentów czasem oczekiwania na odwiedziny rodziny i znajomych. Ale w dni ostrego dyżuru odwiedzających nie wpuszczano, robiąc wyjątki dla rodzin najciężej chorych. Na sali intensywnej opieki drugą dobę walczył o życie chory na zawał serca; usiłowaliśmy utrzymać jego czynności życiowe i słabnącą moc uszkodzonego serca, kurczącego się słabiutko w takt kroplówki. Na sali „męskiej” z grona pacjentów, ubranych w zgrzebne szpitalne piżamy, wyróżniał się bajecznie kolorowym szlafrokiem znany aktor, Feliks Chmurkowski, przyjęty na kilka dni w celach diagnostycznych. Nie dokończył jednak tej diagnostyki za sprawą złośliwego stawonoga, „francuza” czy „karakona” – jak powiadał, który wieczorem wychodził z otworu wentylacyjnego i nachodził łóżko aktora. Pan Feliks usiłował go ukatrupić kapciem, ale zawsze przegrywał ten pojedynek. Uznawszy się za pokonanego, aktor poprosił o wypisanie „na własne żądanie”. Było nam trochę wstyd za stan sanitarny kliniki, ale zarobaczenie warszawskich szpitali było problemem, z którym nie umiano się uporać przez wiele lat.
Na sali „kobiecej” też nie była potrzebna żadna interwencja. Leżące pacjentki doglądała na bieżąco jedna spośród nich, troskliwa i uczynna bufetowa z Wrocławia, pani Małgosia Treszer. Tego ranka promieniała radością, bo właśnie okazało się, że po rocznej kuracji schudła 100 kg! Kiedy przyjechała do kliniki rok wcześniej, z ciężarem ciała 220 kg, do ważenia musiała schodzić do magazynu kuchennego, gdzie stała waga towarowa. Wagi lekarskie wyskalowane były bowiem do 200 kg. Roczne wielokierunkowe leczenie – włączając w to pobyty w sanatorium i zabiegi chirurgiczne – dały pożądany wynik. Obecnie, z wagą 120 kg i znacznie lepszą kondycją, szykowała się do powrotu do domu i pracy, czekała jedynie na zwężenie w szpitalnej szwalni swojej sukienki. Była osobą tak uczynną w codziennej pracy szpitalnej, że namawialiśmy ją do przekwalifikowania się na pielęgniarkę, przewidując, że praca bufetowej może zniweczyć nasze roczne wysiłki. W pracowniach naukowych kończyli popołudniowe zajęcia koledzy z kliniki, „uwikłani” w badania naukowe: Janusz Nauman w laboratorium biochemicznym, Genio Butruk w chromatografii cienkowarstwowej, Janek Dzieniszewski wykonujący sfigmooscylografie… Ich obecność w pracowniach „za ścianą” dodawała otuchy, ale przyrzekliśmy sobie nie odrywać się od prac badawczych ani do telefonu, ani do konsultacji.
Zapadał zmrok późnojesiennego dnia, w mieście kończyły pracę gabinety lekarskie w przychodniach rejonowych. Zaczynały zjeżdżać na sygnale pierwsze karetki Pogotowia Ratunkowego. W klinice wolne były dwa łóżka, przygotowano też parę noszy z pościelą ustawionych na korytarzach. Dyżurujący w Izbie Przyjęć chirurg nie ważył się odmawiać przyjęcia chorych z dyżuru internistycznego; trzeba więc było na każdy telefon schodzić na parter, aby zbadać chorego. Jak zwykle na dyżurze, większość pacjentów nie wymagała leczenia szpitalnego. Byli to najczęściej chorzy z kolką żółciową, zatruciami pokarmowymi, stanami grypopodobnymi itp. Trafił się pacjent z poprzedzającym telefonem „z Ministerstwa Zdrowia”, nakazującym jego przyjęcie (potem okazało się, że dzwonił w jego sprawie… portier z gmachu przy ul. Miodowej). Przychodził też lekoman, prezentujący świadectwo z rozpoznaniem raka trzustki i wypatrujący młodego, niedoświadczonego dyżuranta. Najbardziej miłosierni polecali wstrzyknięcie mu petydyny, czasem zadowalał się pabialginą, a niektórzy z dyżurujących aplikowali mu wodę destylowaną podskórnie. Jednak wszystkich nurtowały wątpliwości: może naprawdę ma raka i bóle nie są urojone? Kierowaliśmy go do Punktu Konsultacyjnego, ale nigdy się tam nie pojawił.
Ten kalejdoskop chorych w czasie dyżuru wielokrotnie przerywany był przywiezieniem przez pogotowie pacjenta, dla którego porzucało się wszystkie inne czynności, pozostawiając zgłaszających się na łasce salowej z Izby Przyjęć i dyżurującego tam kolegi innej specjalności (nie zawsze tam był, pełnił przecież równocześnie dyżur na swoim oddziale!). To byli chorzy z ostrą niewydolnością krążenia albo oddechową, zawałem serca, ostrymi zatruciami (często samobójczymi). Ratowanie tych chorych wymagało wielogodzinnych zabiegów i stałego nadzoru, często ze szkodą dla pozostałych chorych, oczekujących w Izbie Przyjęć i w salach szpitalnych. Dopiero później wprowadzono w szpitalach warszawskich rejonizację i zasadę dwóch dyżurantów internistycznych w czasie ostrego dyżuru, co złagodziło tę tragiczną „walkę o przetrwanie… dyżuru” nie tylko chorych, ale również lekarzy i pielęgniarek. Wreszcie ulga, godzina 7 rano. Kończy się dyżur i ciężar jednoosobowej odpowiedzialności za losy 60 chorych kliniki i przyjętych w stanie zagrożenia życia. Poranna odprawa lekarska, sprawozdanie z dyżuru i przekazanie go następcy, wysłuchanie cierpkich uwag szefa na temat przyjmowania chorych na nieistniejące miejsca, czyli nosze na korytarzach. Ale i poczucie satysfakcji u młodego lekarza, że sprostał nałożonemu nań zadaniu i być może uratował komuś życie, a wielu przyniósł ulgę w cierpieniu. Przekazanie dyżuru oznaczało rozpoczęcie kolejnego, normalnego dnia pracy w klinice.
Przechodząc koło łóżka dostawionego w holu, zobaczyłem, że kilkunastoletnia dziewczyna, przyjęta wieczorem w śpiączce po połknięciu garści tabletek luminalu, otworzyła oczy i jakby lekko się uśmiechnęła. Zmagaliśmy się z jej chorobą prawie całą noc. A więc udało się! Do dziś przechowuję kartkę z zeszytu szkolnego, którą wyjąłem z jej zaciśniętej dłoni, gdy przywiozło ją nieprzytomną pogotowie: klasówka z biologii z oceną niedostateczną i na odwrocie dopisek „kocham Waldka Ostaszewskiego bez wzajemności i już żyć mi się nie chce”.
Powie ktoś: typowa kobieca „demonstracyjna” próba samobójcza. I takie dziewczyny umierają w śpiączce albo doznają nieodwracalnych uszkodzeń mózgu. Tę udało się uratować. Czułem, że to również moja zasługa. Dyżur kończył się szczęśliwie, choć oczy mi się zamykały i nie wiedziałem, jak dociągnę do końca dnia pracy. A ona? Chyba odzyskała swojego Waldka, przynajmniej na jakiś czas. Przyszedł po południu, siedział przy jej łóżku bardzo przejęty.

Archiwum