Nie masz konta? Zarejestruj się
Fot. RF._.studio/Pexels
Autor: Paweł Walewski
Obsesja urodzonej na Węgrzech prof. Katalin Karikó na punkcie badań nad cząsteczką mRNA utorowała jej drogę do tegorocznego Nobla. W swoim życiorysie skrywała demony, z którymi mierzy się mnóstwo młodszych kobiet, naukowców i lekarzy.
Większą część lat 90. 68-letnia dziś Karikó spędziła na pisaniu wniosków o granty, aby sfinansować swoje badania nad informacyjnym kwasem rybonukleinowym (mRNA, czyli z ang. messengerRNA). Jej podania były odrzucane, bo cząsteczka, którą się zajmowała, według gremiów doradczych i decydujących o podziale funduszy specjalnie dobrze nie rokowała. I nie działo się to w kraju podobnym do Polski, gdzie budżet na prowadzenie badań naukowych jest na tyle skąpy, że środki trzeba dzielić ostrożnie, a powołaną do tego instytucję (Narodowe Centrum Badań i Rozwoju) skorumpowali politycy. Prof. Karikó w 1985 r. wyjechała z ojczyzny, gdyż jej laboratorium w Węgierskiej Akademii Nauk odebrano pieniądze na dalszą działalność. Postanowiła przenieść się z rodziną do Stanów Zjednoczonych – kraju nieograniczonych możliwości, otwartego dla naukowców i dużo zasobniejszego niż postkomunistyczne państwa z Europy Środkowej. W teorii tak, a w praktyce?
Cząsteczka mRNA nie była już wtedy tajemniczym świętym Graalem. Ale nie uznawano, że ma terapeutyczny potencjał, bo po podaniu wywoływała niepożądane reakcje organizmu i sama ulegała szybkiej degradacji. Żadna komórka nie lubi takiego obcego RNA, więc wprowadzenie go do komórek kończyło się ostrym stanem zapalnym. Prof. Karikó wspomina, że cały wysiłek wkładany w usuwanie tych wad szefowie uniwersytetów, w których chciała się zatrudnić, oraz część współpracowników uznawali za ślepy zaułek. Społeczność naukowa zdecydowanie wolała się wtedy skupiać na DNA wykorzystywanym w raczkujących terapiach genowych. Karikó uważała, że mRNA jest również obiecujące, ponieważ większość chorób nie jest przecież dziedziczna i nie wymaga rozwiązań trwale zmieniających naszą genetykę. Ale trudno było przebić się z takim poglądem.
Przez prawie 50 lat pracowała więc we względnym zapomnieniu. Wyrzucona z Temple University, nie bez trudu znalazła nową pracę, bo jedna z koleżanek, która dostrzegła w niej konkurentkę, sabotowała jej poszukiwania stabilnego zatrudnienia, kwestionując status imigracyjny. Kiedy w końcu Karikó trafiła do prestiżowej Perelman School of Medicine at the University of Pennsylvania, szybko musiała pogodzić się z obniżeniem statusu zawodowego. – Byłam gotowa na awans, a oni po prostu mnie zdegradowali, odebrali stanowisko wykładowcy i oczekiwali, że sama odejdę – powiedziała w wywiadzie udzielonym agencji AFP w grudniu 2020 r., kiedy świat przytłoczony pandemią COVID-19 zaczął właśnie podawać ludziom pierwszą szczepionkę przeciwko koronawirusowi opartą na technologii mRNA. Wtedy okazało się, że mozolna praca nad koncepcją, której Karikó nie porzuciła mimo wielu przeciwności, może zapobiec dużo poważniejszym konsekwencjom pandemii i dać nadzieję na przyszłość.
Ale cofnijmy się jeszcze o 20 lat. Bo zanim tegoroczna noblistka stała się kolekcjonerką najróżniejszych naukowych laurów: Rosenstiel Award, Grande Médaille Award, Great American Award, Louisa Gross Horwitz Prize, Dawson Award, Bayh-Dole Coalition American Innovator Award, Breakthrough Prize, nagrody L’Oréal-UNESCO dla Kobiet w Nauce, nie miała w Stanach Zjednoczonych zielonej karty i wciąż potrzebowała pracy, aby odnawiać wizę. Wiedziała też, że bez niej nie będzie w stanie posłać córki na studia, bo jej na to nie stać.
Postanowiła więc wytrwać jako badaczka niższego szczebla, pracując za skromną pensję. Później powie, że ilekroć wracała do swojego laboratorium, by zajmować się tym nieszczęsnym mRNA, robiła to nie z myślą o zajęciu szczególnego miejsca w rozwoju medycyny (a już na pewno nie o zdobyciu Nobla), tylko z przekonaniem, że to, co robi, ma sens, na przekór sceptycznym szefom, którzy rzucali jej kłody pod nogi.
Na szczęście ona sama nie rzuciła papierami. Bo gdy na korytarzu University of Pennsylvania, ponoć przy kserokopiarce, spotkała prof. Drew Weissmana, ten nie spojrzał na nią z wyższością, tylko zaprosił do współpracy. Komórki dendrytyczne, którymi się zajmował, posłużyły im do nowych doświadczeń z mRNA – sprawdzenia, dlaczego rozpoznają go jako substancję obcą, co prowadzi do aktywacji i uwolnienia zapalnych cząsteczek sygnałowych. Postanowili zastąpić w nim jeden naturalny nukleotyd (kwasy rybonukleinowe tworzą cztery nukleotydy) urydynę zbliżoną do niej, ale nieidentyczną N1-metylo-pseudourydyną i opakowali całość lipidową otoczką.
Dziś wiemy, że wytrwała Karikó pomogła położyć podwaliny pod rozwój szczepionek przeciw COVID-19. Udowodniła, że wszyscy się mylili, lecz zamiast szukać zemsty na ludziach, którzy uprzykrzali jej życie, lub żywić urazę do tych, którzy w nią wątpili, mówi wspaniałomyślnie: – Bez nich nie byłabym tak odporna! Ależ nieprzypadkowy dobór słów u uczonej, która pracowała nad wzmocnieniem naturalnej odporności milionów!
Innowacje tegorocznej pary noblistów w dziedzinie medycyny okazały się kluczowe dla szczepionek, ale pracowano nad nimi z myślą o wykorzystaniu w terapiach przeciwnowotworowych. – Nauczyłam się radzić sobie z krytyką – wyznała Katalin Karikó. Tę wypowiedź można śmiało zadedykować młodym adeptom nauki, pomstującym nieraz na apodyktycznych szefów.
To nie jest pierwsza badaczka, jaką znam, która nie ma najlepszych wspomnień z początków kariery. Przeczytajcie książkę prof. Magdaleny Żernickiej-Goetz „Taniec życia. Jak stajemy się ludźmi”, w której sporo miejsca poświęciła kulisom pracy w W. Brytanii i walce z uprzedzeniami zagranicznego środowiska embriologów. W wywiadzie, którego mi udzieliła trzy lata temu (dla „Polityki”), powiedziała: – Wolę nie wracać pamięcią do 2001 r., gdy po wygooglowaniu mojego nazwiska rzucało się w oczy słowo „kontrowersja”. To dla młodej badaczki, z obcym akcentem i nazwiskiem, którego nie potrafiono wymówić w świątyni nauki, za jaką uchodzi Cambridge, było prawdziwym ciosem. Z lubianej, wesołej Magdy z Polski stałam się osobą niepopularną, gdyż zakwestionowałam obowiązujące dogmaty. Wiele osób zerwało ze mną kontakt, a ci, którzy nie chcieli kończyć przyjaźni, namawiali mnie, abym przyznała się do pomyłki i ułatwiła sobie dalszą karierę.
Rok temu miałem też możliwość rozmowy z prof. Gabrielą Kramer-Marek, zatrudnioną w Institute of Cancer Research w Londynie i jednocześnie w Gliwickim Centrum Onkologii. Ona z kolei tak wspominała swój kilkuletni (niezwykle udany pod względem osiągnięć naukowych) okres pracy w USA: – W Bethesda zostałam w 2010 r. najlepszym postdockiem w National Cancer Institute, ale trzeba było się przenieść. Zaoferowano mi stanowisko assistant professor na Indiana University w Indianapolis. Tam praca okazała się bardzo wyczerpująca, bo doświadczyłam ewidentnego mobbingu, który już po moim odejściu zakończył się relegowaniem z uczelni mojego ówczesnego przełożonego.
Obie polskie badaczki są dziś znanymi na świecie, niezwykle utytułowanymi uczonymi (prof. Żernicka-Goetz jest autorką najważniejszych odkryć z dziedziny embriologii ostatniego 20-lecia, a prof. Kramer-Marek zajmuje się zastosowaniem fizyki jądrowej w medycynie i obrazowaniem guzów mózgu), jednak obu – tak jak noblistce Katalin Karikó – o wiele trudniej było wdrapać się na szczyty nauki tylko z tego powodu, że są kobietami. I miały ochotę pójść pod prąd w stawianiu naukowych hipotez. Prof. Kramer-Marek zauważa zresztą ciekawą prawidłowość: liczba kobiet z tytułami doktorskimi jest w naukach medycznych i biologicznych większa niż mężczyzn, ale na poziomie profesorskim jest już na odwrót. Macierzyństwo odciąga kobiety od kariery, a kiedy wracają do pracy po dwóch, trzech latach odchowywania dzieci, ich rówieśnicy mają już na koncie znacznie więcej zawodowych osiągnięć. W życiorysach kobiet składanych przy ubieganiu się o nowe stanowiska i granty pojawia się wyrwa. Tylko najdzielniejszym udaje się ją załatać. Na nieliczne – czeka Nobel.