Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. archiwum autora
Autor: Włodzimierz Cerański
Rok 1981. 10 grudnia dostałem propozycję wyjazdu do Turcji jako chirurg, lekarz zakładowy na budowie elektrowni Yatağan.
Musiałem zdecydować szybko, więc w domu odbyła się długa nocna rozmowa. Dodam tylko, że mieliśmy plany budowy segmentu, ponieważ PKP (byłem lekarzem kolejowym) chciały przekazać ziemię w Aninie, na której miało powstać osiedle dla pracowników kolei. Zatem wyjazd był atrakcyjny – dewizy przydałyby się na budowę. Zapadła decyzja – jadę.
Zdecydowaliśmy w sobotę 12 grudnia, ponieważ w poniedziałek, 14 grudnia, musiałem się zgłosić do firmy Megadex, która miała mnie zatrudnić. Ale, jak powszechnie wiadomo, 13 grudnia 1981 r. w telewizji nie było „Teleranka”… Konsternacja. Ponieważ miałem jechać z kolegą internistą, razem postanowiliśmy jednak w poniedziałek wybrać się do Megadeksu.
Oczywiście – stan wojenny. W drodze wielokrotnie nas legitymowano, ale w końcu udało się dotrzeć do siedziby Megadeksu. Tam dowiedzieliśmy się, że ta „wojna” nas nie dotyczy i że wszystko idzie dalej zgodnie z planem, czyli wyjeżdżamy. Wypełniliśmy więc odpowiednie dokumenty i mieliśmy czekać na dalsze informacje.
Kolega internista już 28 grudnia poleciał do Turcji, natomiast ja żadnej informacji o wyjeździe nie dostałem. Minął styczeń, powoli zaczął mijać luty. Nareszcie, pod koniec miesiąca, wezwał mnie dyrektor mojego szpitala w Międzylesiu i zapytał: – Panie kolego, coś pan narozrabiał? Przyszli do mnie z ambasady tureckiej i mówią, że pożyczył pan jakieś książki i ich nie oddał. O co tu chodzi?
Odpowiedziałem, że nawet nie wiem, gdzie jest ambasada turecka, a to jest po prostu pretekst, żeby mnie tylko sprawdzić, bo przecież mam wyjechać na budowę elektrowni.
To było chyba 26 lutego, ale już 2 marca poinformowano mnie, że wylatuję do Turcji. Okej, spakowałem walizkę, żona odwiozła mnie na Okęcie. Idę do samolotu – szpaler żołnierzy z karabinami. Przechodzimy na pokład i odlatujemy. Lądujemy w Stambule. Wysiadam z samolotu i widzę podobny szpaler żołnierzy – inne mundury, inne karabiny. Okazało się, że w Turcji również obowiązuje stan wyjątkowy z powodu zamieszek wywołanych przez miejscowych komunistów.
Jednak wszystko przebiegało bez przeszkód. Czekał na mnie autobus i razem z grupą pracowników elektrowni wracających po świętach wyruszyliśmy do Yatağanu. Podróż trwała długo, bo ze Stambułu do Yatağanu jest ponad 600 km – to nie bagatela. Dotarliśmy rankiem w sobotę. Powitał nas silny wiatr, kurz i zamieć. Yatağan położone jest w rejonie Turcji egejskiej, w prowincji Muğla, w starożytnej Karii. Miasteczko wyglądało ponuro – niewielkie domki, jeden trochę większy i nowszy.
Czekał tam na mnie Polak, przedstawiciel elektrowni, który zaprowadził mnie do kwatery – właśnie do tego większego budynku. Miałem tam mieszkać z dwoma innymi lokatorami, ale byłem sam. Do dyspozycji miałem pokój o powierzchni około 30 mkw., dodatkowo gabinet. Była też wspólna kuchnia i łazienka.
fot. archiwum autora
Siedziałem w pustym mieszkaniu. Na szczęście miałem kanapki, ale nie było wody pitnej. Woda z kranu nie nadawała się do spożycia, trzeba było korzystać z butelkowanej, dostarczanej w dużych baniakach, ale akurat ich nie było. Siedzę więc w pokoju nad tymi kanapkami, myślę, jak będzie wyglądać moja praca, powoli się rozpakowuję. Przed 17.00 zadzwonił telefon:
– Panie doktorze! Mamy wypadek samochodowy, proszę natychmiast przyjechać!
– Ale czym mam jechać? Jak? Dopiero przyjechałem, nie mam nawet walizki medycznej, nic! Poza tym jestem głodny.
– W porządku, zaraz po pana przyjedziemy – odpowiedział głos w słuchawce.
Po chwili zjawiło się dwóch mężczyzn – kierowca i jednocześnie tłumacz oraz sanitariusz. Przywieźli mi ciepłe jedzenie. Nie wiem, skąd je wzięli, ale nieważne. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy na miejsce wypadku. Trzeba wiedzieć, że w Turcji odległości mierzy się inaczej niż w Polsce – 90 km to jak „tuż za płotem”. Do tego musieliśmy pokonać przełęcz na wysokości 1600 m. Dojechaliśmy do miejsca zdarzenia – na poboczu leżał mikrobus, przewrócony na dach. Nie było w nim nikogo.
Udaliśmy się do pobliskiego miasta Milas, gdzie w przychodni dowiedzieliśmy się, że dwóch rannych zostało już zabranych. Jeden, lekko ranny, wyszedł już do domu, drugiego przewieziono do szpitala wojewódzkiego w Muğli.
Jedziemy zatem do Muğli, kolejne 90 km, plus 27 km dodatkowych, czyli w sumie ponad 100. Docieramy do szpitala późną nocą i widzimy rannego – młodego, 26-letniego mężczyznę. Miał zmiażdżoną klatkę piersiową i obustronną odmę prężną – był cały napompowany. Sytuacja dramatyczna.
Miejscowy chirurg oznajmił nam, że zamierza operować. Miał plan – otworzyć jedną stronę klatki piersiowej, zeszyć płuco, potem otworzyć drugą stronę i zrobić to samo. Gdy to usłyszałem, przeraziłem się. Jako torakochirurg wiedziałem, że to oznacza pewną śmierć pacjenta.
Powiedziałem stanowczo: – Nie będzie żadnej operacji. Wywołało to konsternację. Na szczęście był ze mną sanitariusz, który za dwa tygodnie kończył swój kontrakt. Bardzo się przydał. Wysłałem go do apteki, ponieważ w tureckich szpitalach nie było leków. Wszystko należało kupować właśnie w całodobowych aptekach usytuowanych w bezpośrednim sąsiedztwie szpitala. Według moich wskazań kupił najgrubsze dostępne cewniki. Były to cewniki Foleya, przeznaczone do drenażu pęcherza moczowego, ale nadawały się do tego, co chciałem zrobić. Miały światło szerokości palca. W międzyczasie zmontowałem układ ssący, podłączyłem go do dostępnej pompki elektrycznej. Założyłem dreny do jam opłucnowych, a następnie zacząłem podwieszać mostek pacjenta, bo miał zmiażdżone żebra. Skorzystałem z wyciągu Fibaka, wynalazku prof. Jana Fibaka (ojca znanego tenisisty), który pozwalał unieruchomić mostek za pomocą specjalnej konstrukcji.
Zabieg się udał – pacjent zaczął normalnie oddychać, skóra mu się zaróżowiła. Był to prawdziwy cud. Miejscowy chirurg, dr Ali Ylmas, nie mógł uwierzyć. Liczył na skomplikowaną operację, a tu przyjechał „jabandża” (cudzoziemiec), włożył dwie rurki i uratował pacjenta. Dodam tylko, że zabieg przeprowadzaliśmy w warunkach polowych – chyba nawet nie na sali operacyjnej, bo pamiętam, że korzystaliśmy ze stojących lamp. Przyglądało się temu mnóstwo ludzi, bo wszyscy chcieli zobaczyć „cud”.
Ranny mężczyzna okazał się kimś więcej niż zwykłym pracownikiem – był dyrektorem budowy innej elektrowni, a jednocześnie synem wysoko postawionego polskiego generała. Po dwóch dniach został przetransportowany do Izmiru. Do dyspozycji mieliśmy karetkę – luksusowego chevroleta, jakiego wtedy w Polsce jeszcze nie widziano. Poleciłem kierowcy jechać powoli, ale 400 km pokonaliśmy w mniej niż trzy godziny. Mimo to wewnątrz pojazdu zupełnie nie czuło się prędkości.
W Izmirze, w klinice Uniwersytetu Egejskiego, młody chirurg krytycznie oglądał moje dreny Foleya. Profesor, który nadzorował oddział, powiedział mu jednak: – Jak kiedyś dokonasz czegoś takiego, w takich warunkach jak ten polski doktor, to wtedy możesz się wymądrzać.
Warto dodać, że w Turcji obowiązywała zasada, że każdy pacjent musi mieć własnego opiekuna. Na szczęście sanitariusz, który mi pomagał, został z chorym przez dwa tygodnie jego pobytu w szpitalu. Tak zakończyła się moja pierwsza interwencja medyczna w Turcji.
Mojego pierwszego pacjenta po pobycie w izmirskim szpitalu zabrano do Polski na dalsze leczenie. Zadowolony wracałem więc do Yatağanu. Po przyjeździe okazało się jednak, że doszło do kolejnego wypadku – tym razem z udziałem polskiego kierowcy ciężarówki. Niestety, odniósł poważne obrażenia i konieczny był natychmiastowy transport do Polski.
Ale to już temat na inną opowieść…