Wybory zakończone. Sprawdź wyniki!

Logowanie do profilu lekarza

Przez login.gov

URSZULA BRYCZEK lekarz chorób wewnętrznych, specjalista medycyny ogólnej i rodzinnej, specjalista endokrynolog

fot. archiwum prywatne

Historia 25.11.2025 r.

Reanimacja w lesie

Jest grudzień 1997 r., dokładnie 24 grudnia, czyli dzień wigilii Bożego Narodzenia. Dla mnie – lekarza chorób wewnętrznych i świeżo wówczas po zdanym egzaminie, specjalistki II stopnia z medycyny ogólnej – dzień jak co dzień w wiejskim ośrodku zdrowia. A może nawet bardziej wytężony, gdyż idą święta, a pacjenci w związku z tym chcą się zabezpieczyć na czas, kiedy nie będzie ich lekarza.

tekst: Urszula Bryczek, lekarz chorób wewnętrznych, specjalista medycyny ogólnej i rodzinnej, specjalista endokrynolog

Sama, jako lekarz rodzinny, obejmuję opieką ponad 2600 pacjentów – całe rodziny w wieku od 0 do 100 lat. Zajmuję się praktycznie wszystkim, jestem jednocześnie internistą, chirurgiem, pediatrą, kardiologiem. Ośrodek zdrowia działa wówczas w strukturach SPZOZ w odległym o 22 km mieście, gdzie również jest szpital powiatowy, jest to byłe woj. radomskie. Mieszkam z rodziną w lokalu nad przychodnią, więc nierzadko przychodzi mi udzielać pomocy w różnych porach doby.

Owego 24 grudnia z trudem kończę pracę ok. 15 i pospiesznie szykuję bagaże oraz męża i dzieci do wyjazdu na święta do mojego taty, który mieszka sam w woj. lubelskim, w miejscowości odległej o ok. 120 km. Pakuję specjały na wigilię, ciasto, upominki. Wszystkim udziela się radosna atmosfera oczekiwania na pierwszą gwiazdkę, a dzieci myślą już o czekających pod choinką prezentach od dziadka.

Ok. 15.30 telefon – dzwoni młody sąsiad państwa C., starszego małżeństwa, które mieszka w małej wiosce rozrzuconej wśród lasów, odległej od przychodni o ok. 10 km. Prosi o przyjazd do pana Jana, który dzisiaj źle się poczuł. W tle słychać panią Bronisławę – żonę, mówi z wyczuwalnym niepokojem: mąż jest jakiś niewyraźny.

Państwo C. to stali bywalcy przychodni; pan Jan – wówczas 76-letni – i jego o sześć lat starsza żona zgłaszają się z typowymi dolegliwościami starszego wieku: zawrotami głowy, bólami kręgosłupa i głowy, bólami nóg, a najczęściej po to, żeby się pożalić i wygadać.

W myślach przeklinam dzień, kiedy podjęłam decyzję o pracy w tym miejscu. Przed oczami mam coraz mniej realną, spokojną podróż na święta. Tym bardziej że to znów marudny pan Jan. Ale natychmiast z tyłu głowy słyszę sygnał, czy gdy odmówię, to spokojnie spędzę te święta, czy nie zagryzą mnie wyrzuty sumienia? Jest przecież Wigilia… Błyskawicznie podejmuję decyzję, mobilizuję się, biegnę na dół po torbę lekarską z wyposażeniem „na wypadek”. Jedziemy. Naszym białym polonezem kieruje mój mąż; w grudniu ok. 16 jest już ciemno, droga w większości prowadzi przez las, jest dziurawa i wyboista. Nasi wówczas 8- i 12-letni synowie pozostają zamknięci w mieszkaniu z kategorycznym nakazem niewpuszczania absolutnie nikogo.

Po przyjeździe na miejsce zastaję pana Jana siedzącego na krześle, poznaje mnie, ale niemal w tym momencie osuwa się na podłogę i traci przytomność, oddech słabnie, tętno staje się niewyczuwalne. Układamy pacjenta na podłodze, udrażniam drogi oddechowe i niezwłocznie przystępujemy do masażu serca oraz sztucznego oddychania; szczęśliwym trafem w torbie mam aparat ambu. Pomaga mi mój niezawodny mąż – nauczyciel, nie bez powodu przez miejscowych zwany „doktorowym” (mający już na koncie niejedną akcję ratowniczą). Włącza się także ów młody sąsiad państwa C., który – jak się okazuje – ukończył kurs pierwszej pomocy i jest też od niedawna strażakiem. Mnie udaje się założyć wkłucie dożylne i podaję, co mam: płyny, adrenalinę, chyba też jakieś sterydy. Wzywam przez komórkę karetkę erkę (o dziwo, w tych lasach był zasięg!). Kontynuujemy reanimację, pan Jan „wraca”.

Pozostajemy do przyjazdu karetki, pan Jan w kiepskim kontakcie, ale żyje! Odjeżdża do szpitala, a my wracamy do dzieci i do przerwanej podróży. Pani Bronisława prosi mnie tylko, żebym powiadomiła ich syna, który jest górnikiem i pracuje na Śląsku. Spełniam prośbę, odbiera jego żona, mówiąc, że mąż jest na szychcie. Relacjonuję, co się wydarzyło, ale na kobiecie nie robi to większego wrażenia.

Rzeczywiście, trudno w to uwierzyć, cud! Chyba zadziałała cudowna magia owego wigilijnego dnia i na pewno pomoc Najwyższego. Po latach wspominam tamto wydarzenie w kategorii rzeczy nieprawdopodobnych, jakby oglądanych na filmie, a jednocześnie odbieram to zdarzenie jako kolejną lekcję pokory.

Pan Jan szczęśliwie przeżył zawał (chyba te starsze serca były bardziej zahartowane i z wytworzonym krążeniem obocznym!) i po przebytej rehabilitacji wrócił do swojego domu w lasach i wraz z panią Bronisławą długo jeszcze odwiedzali mnie w przychodni.

A my w ten wigilijny wieczór dojechaliśmy niemal na pasterkę. Mój tata denerwował się, ale gdy opowiedziałam, co się wydarzyło, miał łzy w oczach i, jakkolwiek małomówny, powiedział: jestem z Ciebie, dziecko, dumny.

Minęło wiele lat. Nie ma już tamtej przychodni, miejscowość się wyludnia, młodzi wyjeżdżają do miast, starsze pokolenia dożywają swoich dni na miejscu. Wiele zmieniło się w ochronie zdrowia, wszechobecna informatyzacja i globalizacja robią swoje. Darmo szukać takich relacji międzyludzkich jak w opisywanych przeze mnie czasach. Zrobiłam specjalizację z endokrynologii i pracuję już w większych ośrodkach – na kontraktach. Przeprowadziłam się do województwa lubelskiego, wybudowaliśmy z mężem własny dom, jesteśmy szczęśliwymi dziadkami. Cenię bardzo to wieloletnie doświadczenie z pacjentami; wszystko „jest po coś” i przez całe życie uczymy się, jak być lekarzami.

załatw sprawę

Nasza strona wykorzystuje pliki cookies. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, zgodę na ich użycie, oraz akceptację Polityki Prywatności.