Nie masz konta? Zarejestruj się
Fot. Engin Akyurt/Pexels
Autor: Kamila Hoszcz-Komar
8. Rejon Obwodu Warszawskiego Okręgu AK, wieś Laski. Tutaj, w sosnowym lesie, utworzono nieco zapomniany dziś powstańczy szpital w znanym w kraju i zagranicą Zakładzie dla Niewidomych, prowadzonym przez siostry franciszkanki, których przełożoną była błogosławiona matka Elżbieta Róża Czacka.
Zanim przywołam ze wspomnień pacjentów i sanitariuszy obraz niezwykłego szpitala powstańczego, cofnę się do początków Zakładu dla Niewidomych. Nigdy by nie powstał, gdyby 22 października 1876 r. w Białej Cerkwi, w domu Zofii Ledóchowskiej i Feliksa Czackiego, nie przyszło na świat ich szóste dziecko – córka Róża. Mimo licznych operacji, dziewczyna nieodwracalnie straciła wzrok w 22. roku życia. Zanim to się stało, odebrała wykształcenie, jak na hrabiankę przystało. Potem nauczyła się alfabetu Braille’a, zgłębiała najnowsze osiągnięcia nauki dotyczące pomocy niewidomym, a także podróżowała po Europie.
Własne doświadczenia i głęboka potrzeba wspierania osób sobie podobnych, które nie miały tak dogodnych warunków jak ona, sprawiły, że w 1911 r. założyła Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi. Osoby niewidome i niedowidzące zazwyczaj były wówczas skazane na swoisty niebyt. Zamknięte w domach, niesamodzielne, spychane przez rodzinę w kąt wiodły mizerny żywot ludzi odtrąconych i niepotrzebnych. Dzięki Czackiej powstały w Warszawie: ochronka, szkoła powszechna, warsztaty, biblioteka brajlowska oraz tzw. patronat, obejmujący na terenie miasta dorosłych niewidomych i ich rodziny. W 1917 r. Róża Czacka włożyła habit franciszkański, a po uzyskaniu koniecznych pozwoleń zaczęła przyjmować kandydatki do nowego zgromadzenia, które od 1 grudnia 1918 zaczęło istnieć jako Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża. Duchową opiekę nad nim roztoczył ks. Władysław Korniłowicz.
W 1922 r. w Laskach pod Warszawą, w otulinie Puszczy Kampinoskiej, powstało niezwykłe miejsce: nowoczesna placówka dająca niewidomym wychowankom wykształcenie podstawowe i zawodowe, pozwalające na samodzielne i niezależne finansowo życie, przywracające im ludzką godność. Podczas wojny i okupacji niesiono tam pomoc nie tylko własnym podopiecznym…
Pierwsze zniszczenia będącego w rozbudowie Zakładu w Laskach przyniósł już pierwszy rok II wojny światowej. Od 17 do 20 września 1939 toczyły się w pobliżu krwawe boje. Przez Laski do wrót Warszawy przedzierały się przez Puszczę Kampinoską oddziały polskie po bitwie nad Bzurą. Zakład i okoliczne wsie znajdowały się pod ciągłym ostrzałem. Laski co rusz przechodziły z rąk do rąk. Pożary strawiły bibliotekę, archiwum, magazyny, budynki gospodarcze, a bombardowania lotnicze zniszczyły niemal doszczętnie budynki, w których mieszkali podopieczni. Niemniej niemal natychmiast utworzono w placówce szpital wojenny dla polskich żołnierzy, który przetrwał do końca września, kiedy z rozkazu niemieckiego okupanta został zamknięty. W czasie wrześniowych walk matka Czacka została ranna, co skończyło się dla niej utratą oka. Po ustaniu walk natychmiast podjęto odbudowę zniszczeń i przyjmowanie dzieci. W zakładzie znalazły schronienie także sieroty z okolicznych wsi, a ranni żołnierze – zatrudnienie.
Krzysztof Zwoliński, autor publikacji „Laski do 1945 r.”, pisze w swoim opracowaniu, że życie w zakładzie podlegało wszystkim rygorom prawa okupacyjnego. Sąsiedztwo Puszczy Kampinoskiej powodowało ciągłe „wizyty” Niemców. Ogromnego wysiłku wymagało zdobycie przydziałów żywności, pasz i surowców do warsztatów, nie mówiąc już o ich transporcie z Warszawy. Panowała atmosfera ciągłego zagrożenia i niepewności.
„Na terenie 8. Rejonu mieszkało trzech lekarzy z praktyką wojenną z 1939 r. Można więc było skorzystać z ich pomocy przy wybieraniu miejsca na szpital, przygotowaniu materiałowym i ludzkim owego szpitala. Gdy objąłem w 1941 r. dowodzenie rejonem, wciąż mi opowiadano o Zakładzie dla Niewidomych w Laskach, który w czasie walk we wrześniu 1939 przekształcił się niemal błyskawicznie w szpital wojenny, w którym uratowano wielu rannych w bojach w Puszczy Kampinoskiej. Uwaga nasza skupiła się na Laskach zarówno dlatego, że były tu budynki nadające się na szpital, jak również ze względu na tradycje personelu zakładu” – wspomina płk Józef Krzyczkowski, ps. „Szymon”, dowódca 8. Rejonu Okręgu Warszawskiego AK.
Mimo trudnych doświadczeń z początku wojny, w 1944 r. matka Czacka zgodziła się zorganizować szpital powstańczy na terenie zakładu, a także, co podkreśla płk Józef Krzyczkowski, „jedno z najsilniejszych siedlisk konspiracji”.
Wielu miało wątpliwości, nawet ówczesny kapelan powstańczy, a późniejszy kardynał i prymas Polski, ks. Stefan Wyszyński, ps. „Radwan III” (w czasie Powstania pomagał w szpitalu, zwłaszcza w opiece nad trudnymi i niespokojnymi pacjentami, asystował przy operacjach, spowiadał powstańców w lesie, czasem na własnych plecach przynosił ranne łączniczki; jego pomoc i zaangażowanie wspominane jest przez personel jako nieocenione, pilnował, aby morale wewnątrz szpitala i zakładu nie spadło): „Pamiętam wieczór, gdy jako kapelan rejonowy AK poświęcałem szpitalik powstańczy. (…) myślałem sobie, skąd w tej kobiecie taka odwaga, żeby wystawić dzieło na wszelkie niebezpieczeństwa związane z czynnym zaangażowaniem w Powstanie? Nie był to bowiem tylko szpital, był tutaj i ośrodek aprowizacyjny, były łączniczki, i szpital cywilny, i wiele innych rzeczy. Matka uważała, że trzeba wykazać postawę mężną, bo tego wymaga w tej chwili cały świat. A każdy powinien mieć swój udział w obronie Ojczyzny. Taką mi dała odpowiedź, gdy projektowałem, abyśmy zajęli się tylko rannymi z frontu. Odsłonił mi się wtedy zupełnie nowy obraz człowieka. Było w niej coś z Traugutta”.
W końcu lipca zgromadzono leki, środki opatrunkowe, narzędzia chirurgiczne. Przygotowano łóżka i salę operacyjną. Wszystko przebiegało pod nadzorem dr. Kazimierza Cebertowicza, ps. „Świerk”, na zasadach konspiracyjnych. Sprawy nie ułatwiał fakt, że były członek AK Antoni Zych zamienił mundur polski na niemiecki i „sypał”. W każdej chwili oczekiwano wybuchu Powstania. Szpital urządzono w domu rekolekcyjnym. Był przewidziany na 70 rannych. Oprócz sióstr zakonnych pod nadzorem siostry Marii Stefanii Wyrzykowskiej była tam lekarka ze zgromadzenia, pielęgniarka zakonna, pielęgniarki świeckie, a także kilka kobiet, które zgłosiły się do pielęgnacji rannych i chorych. Dr. Cebertowiczowi pomagały dwie przyszłe studentki medycyny. W skład personelu weszli także: dawny wychowawca niewidomych Antoni Augustyniak, żołnierz zatrudniony w zakładzie po zamknięciu szpitala w 1939 r. – Antoni Lewkowicz oraz dwóch niedowidzących wychowanków zakładu – Szczepan Kutyła i Stanisław Wrzeszcz. Szpital był gotowy na burzę przez duże B.
Dr Kazimierz Cebertowicz (z kapeluszem) z pacjentami, po prawej stronie (z laską) Leon Sokołowski – konspirator AK [fot. archiwum rodziny Sokołowskich]
„Powstanie w Puszczy Kampinoskiej rozpoczęło się wcześniej niż w Warszawie. Walki tu, w oparciu o uprawnienia dla miejscowych dowódców, zaczęły się w ostatnich dniach lipca 1944 r. Już w nocy z 30 na 31 lipca rozbiliśmy w puszczy kompanię Wehrmachtu, a od rana 1 sierpnia zmuszeni zostaliśmy do odpierania ataków niemieckich w okolicy Wólki Węglowej. Potem, jeszcze przed godziną »W«, rozpoczęliśmy atak na niemiecką osłonę lotniska na Bielanach. Od tej chwili szpital w Laskach musiał przyjmować coraz większą liczbę rannych partyzantów, z bitwy o lotnisko i z innych stron” – opisuje w swoich wspomnieniach „Szymon”.
Sam, ciężko ranny w czasie próby odbicia bielańskiego lotniska, trafił do szpitala już 2 sierpnia: „Zdruzgotana piszczel prawej nogi i poszarpane mięśnie podudzia, dzięki dr. Cebertowiczowi założono sprawnie gips powyżej kolana i podwiązano nogę z opatrunkiem sznurkiem do sufitu. Wykluczyło to mój bezpośredni udział w toczonych walkach, lecz Warszawa nie zwolniła mnie z odpowiedzialności za Grupę »Kampinos«, musiałem więc zapewnić sobie przynajmniej możliwość podejmowania decyzji w sprawach najważniejszych. Trzeba było w zakładzie organizować odprawy oficerów dowodzących pododdziałami, a gdy to było niemożliwe, otrzymywałem wciąż, w dzień i w nocy, meldunki łączników i tą samą drogą wysyłałem rozkazy”.
Pracę w szpitalu najlepiej opisuje sanitariuszka Maria Czerniewska-Borowska, która po wojnie została stomatologiem. Oto jej wspomnienia:
„W chwili wybuchu Powstania wracałam z Warszawy. Tramwaj dojechał do Boernerowa. Pasażerowie byli jakby ogłuszeni: »To już godzina W«. Do uszu dochodziły odgłosy walki. (…) Szpital w Laskach był już »pod bronią«. Zaimponowała mi sala operacyjna, instrumentarium, zaopatrzenie, ale też powaga i spokój. (…) Wszystko odbywało się w nieludzkim pośpiechu, ale bez chaosu. Każdy troszczył się o swoją konkretną pracę, choć były chwile, kiedy trzeba było improwizować. Częste wizyty Niemców, a później własowców nie pomagały. Jednak wszystko było skrupulatnie zorganizowane i zaplanowane. To był ład, nie tylko porządek. Moja praca polegała na rozbieraniu rannych, myciu ich, ubieraniu, układaniu we właściwej pozycji na łóżkach, przygotowaniu do zabiegów pielęgniarskich, wynoszeniu brudnej odzieży na strych. Na kartach chorych wpisywaliśmy tylko pseudonimy”.
Początkowo Maria pracowała na dodatkowym oddziale w Domu św. Stanisława, jednak szybko została przeniesiona na oddział główny, gdzie leżeli najciężej ranni. W większości przypadki beznadziejne. „Praca tutaj rozpoczęła się ciężkim przeżyciem. Błagającemu pacjentowi podałam doustnie lek, zanim przyniesiono kartę opisową. (…) okazało się, że było duże prawdopodobieństwo uszkodzenia jamy brzusznej. Przerażona pobiegłam do dr. Cebertowicza z pytaniem, co robić. Odpowiedział: – Modlić się… Mimo całego zagrożenia, sprawa skończyła się niemal humorystycznie, bo brzuch jednak nie był naruszony. Kiedy pacjent żegnał się, powiedział: – Po zwycięstwie podam siostrę do odznaczenia za troskliwą opiekę. Rzeczywiście, całą noc nie odstępowałam go na krok, pilnując, czy nie wyskakuje gorączka. Nie mogłam jednak wyjaśnić mu prawdziwego powodu mojej nadmiernej troskliwości.
Trzy razy byłam wzywana na salę operacyjną [na której bez wytchnienia pracował jedyny chirurg w szpitalu dr „Świerk”]. Resekcja jelit po postrzale brzucha, amputacja nogi powyżej kolana i trepanacja czaszki w celu otworzenia ropnia podoponowego. Ta ostatnia operacja była przeprowadzana w bardzo trudnych warunkach – upał, brak oświetlenia, w dodatku nie mieliśmy rentgena, tlenu, a antybiotyki nie były jeszcze w użyciu. Operacja beznadziejna. Dr Cebertowicz ratował do końca. Pacjent przeżył, choć odłamek pozostał w jego ciele.
Młode organizmy po resekcji jelit, mimo zapalenia otrzewnej, broniły się najdłużej. Franek, dziecko warszawskiej ulicy, ciągle pytał: – Siostro, czy ja muszę umierać? Jestem taki młody. A tak bardzo mnie boli. Janek, poszarpany odłamkami granatu, miał wysoką gorączkę, cierpiał bardzo, ale się nie skarżył. – Jasiu, czy bardzo cię boli? – Trochę. Trzeba go było karmić, ale nie chciał jeść, tylko pił. Nawet zupy przyjmował z trudem. Śpiewał godzinki i inne pieśni do Najświętszej Maryi Panny, ale coraz ciszej. Nie byłam przy jego śmierci. Rano, kiedy wróciłam na dyżur, już nie żył. Wszyscy chodzili zapłakani. Najstarszy brat Janka, łącznik z Kampinosu, powiedział mi: – Czterech nas matka miała, zostałem jeden. Opowiadał o tym, że Janek był zwiadowcą w kawalerii wileńskiej, i o trudzie, z jakim przedarli się do Kampinosu, żeby bronić Warszawy.
Był młody porucznik z głęboką raną pośladka pełną larw i zgorzelą gazową, co oznaczało wyrok śmierci. W kędzierzawych włosach miał więcej siwych pasm niż czarnych, jego widok był wstrząsający. Był też żołnierz kawalerii wileńskiej, chłopiec prawie, z wyrwanym łukiem jarzmowym (oczodół i kość policzkowa). Dla mnie był to najtrudniejszy pacjent.
Ranny w kolano, który bardzo cierpiał, zawołał mnie i cicho powiedział: – Uciekajcie. My się już poświęciliśmy. Na dole są Niemcy. Myślałam, że majaczy, bo miał wysoką gorączkę. Tłumaczyłam mu, że nic się nie dzieje. Upierał się: – Ja ich czuję. Jestem z Reichu, z Konińskiego. Będą mścili się na mojej rodzinie. Dokumenty w mundurze… trzeba spalić. Przekonana, że w stosie zakrwawionych ubrań nie znajdę jego munduru, pobiegłam na strych. Na wierzchu znalazłam ten mundur, zniszczyłam dokumenty. Ledwie zdążyłam się umyć i nałożyć fartuch, wbiegła siostra zakonna, mówiąc: – Kto ma małe dzieci czy staruszków na utrzymaniu albo bardzo się boi – niech wyjdzie tylnym wyjściem. Niemcy.
Jedna sprawa najbardziej łączyła tych wszystkich ludzi: kiedy wchodziłam na dyżur i pytałam, jak się czują, czego potrzebują, wszyscy jako tako przytomni wołali: – Co z Powstaniem? Co z Warszawą? Siostro, najpierw wiadomości… A nam coraz trudniej było odpowiadać. Na początku, w księżycowe noce, przyjeżdżali żołnierze wolnej Polski (…) śpiewali piosenki kolegom, sobie i nam. Potem przyjeżdżali cicho, chyłkiem. A potem już ich nie widywałam. Działo burzące, tzw. krowa, stało blisko zakładu, w Izabelinie. Sztukasy przelatywały z hukiem nad nami. Warszawa płonęła. W dzień dymy przysłaniały słońce, w nocy było jasno. (…) Coraz więcej cywilów trafiało do szpitala: chorych, zgwałconych. Karawany ludzi pędzonych z Warszawy przechodziły przez Laski. W okolicznych wsiach odbywały się masakry”.
„Pomoc lekarska była przez cały czas wystarczająca, bo zaczęli przybywać do zakładu lekarze z innych stron, z terenów na wschód od Wisły. Z obsadą pielęgniarską też nie mieliśmy zbytnich kłopotów, zgłaszało się wiele ochotniczek. Najgorzej było z wykonawcami najprostszych prac – sprzątania, prania i podobnych zajęć, w tym pieczenia chleba nie tylko dla szpitala, ale i dla partyzantów w lesie” – kontynuuje swoją opowieść Józef Krzyczkowski.
Wkrótce wyłączony został prąd i należało zapewnić źródło energii. Pomysł był prosty, trzeba skorzystać z akumulatora samochodowego, ładowanego prądnicą poruszaną przekładnią rowerową. Ale kto tę czynność wykona? Gdy tylko dowiedzieli się o tym niewidomi, ochotników nie zabrakło.
W zakładzie była spora grupka chłopców, nieomal już dorosłych, którzy pracowali w szczotkarni. Wszyscy zgłosili się do najcięższych robót. Pompowali całymi godzinami wodę, mieszali rękami ciasto na chleb, nie tylko dla blisko 400 osób mieszkających w zakładzie, ale często i dla partyzantów w lesie.
Na oddziale chirurgicznym pracował, jako słabowidzący, sanitariusz Szczepan Kutyła – olbrzym, siłacz, oddawał nieocenione usługi przy przenoszeniu niemal biegiem rannych partyzantów, dowożonych z walk na brzeg lasu. Pielęgnował rannych z całym oddaniem, a gdy trzeba było wykonać inną ciężką pracę fizyczną, natychmiast się zgłaszał.
Drugim słabowidzącym był młody Staś Wrzeszcz – spokojny, pogodny, potrafił cały dzień swymi dobrymi, zręcznymi rękami urodzonego pielęgniarza nieść pomoc rannym. Bardzo chętnie przyjmowali jego usługi, niektórzy tylko jemu pozwalali przekładać swoje nieszczęsne, obolałe kończyny. Wieczorami z wielkim zapałem czytał chorym z brajlowskiego egzemplarza „Pożogę” Kossak-Szczuckiej. Lektura pasjonowała nawet takich słuchaczy, którzy z książką do tej pory nie mieli styczności.
Wśród obsługujących piekarnię był również Modest Sękowski. Nigdy nie zapomniał okresu Powstania i męczącej pracy przy wygniataniu ciasta na chleb
Wielu przenosiło do szpitala na noszach rannych, dowożonych przez towarzyszy do pobliskiego lasu, pod osłoną nocy, aby nie rzucać się w oczy Niemcom i okolicznym volksdeutschom.
Nigdy nie odmawiali pomocy. Pracowali od świtu do nocy. Co najbardziej uderzało, to jakaś nieprzeciętna skromność w ocenie własnych działań. Nawet znacznie później, gdy w rozmowach wracało się do współpracy niewidomych, sami nigdy nie rozpoczynali opowieści o tym, czego dokonali. Nigdy nie wyolbrzymiali własnych zasług. Mówili: – Robiło się, co trzeba, dobrze, że choć tyle było można. Wyczuwało się w ich słowach jakby żal, że tylko tyle mogli zrobić.
***
Nie sposób zamieścić w jednym artykule nawet połowy opowieści, do których dotarłam. O szpitalu. O dzielnych siostrach, które prowadziły niemieckich inspektorów do spalonych, grożących zawaleniem budynków i informowały, że na samej górze są pacjenci. O strategicznym rozmieszczaniu rannych, aby Niemcy nie zorientowali się, że mają do czynienia z powstańcami. O metodach ukrywania jęczących pacjentów, gdy za ścianą okupanci przeprowadzali kolejną kontrolę. O leczeniu niemieckich żołnierzy i sposobach, by nie dowiedzieli się, co dzieje się pod ich nosem. O głośnym czytaniu książek i grze na pianinie. O węgierskim koncercie polskich pieśni, który niemieckich pacjentów doprowadził do rozpaczy, bo byli pewni, że ponieśli klęskę w Powstaniu. O wielu rannych, których nie dało się uratować, o heroizmie personelu. O dr. Cebertowiczu, który – aresztowany przez Niemców – żądał wpuszczenia na salę operacyjną, aby ratować ludzkie życie…