Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. archiwum prywatne
Autor: Jadwiga Wielgat-Hejduk
Swoimi wspomnieniami z czasów studiów z czytelnikami „Pulsu" dzieli się pediatra, absolwentka Akademii Medycznej w Warszawie z 1969 r.
Kto studiował medycynę w Akademii Medycznej w Warszawie w latach 60., 70. ubiegłego wieku, zapewne chodził na wykłady znanego ginekologa, profesora Ireneusza R. Był on wybitnym specjalistą cenionym przez pacjentki, a w środowisku medycznym uchodził za niezwykle wymagającego szefa i nauczyciela. My, studenci, baliśmy się go jak ognia. Jego krzaczaste brwi i oczy za szkłami okularów przyprawiały co niektórych o szybsze bicie serca. Najbardziej baliśmy się egzaminu.
Profesor kontrolował pracę kliniki także po południu, zwłaszcza porodówkę. Portier dyżurujący przy wjeździe do szpitala wypatrywał jego samochodu i telefonicznie dawał sygnał personelowi. Myślę, że groźny szef doskonale o tym wiedział.
W czasie nauki na piątym roku odbywaliśmy ciekawe ćwiczenia w klinice. Były to zajęcia całotygodniowe. W związku z tym „mieszkaliśmy” w szpitalu przez cały czas, wszak dzieci przychodzą na świat o każdej porze dnia i nocy. Dyżurowaliśmy razem z położnymi i lekarzami położnikami. Dostawaliśmy wyżywienie i zakwaterowano nas w kilkuosobowych pokojach, przystosowanych do odpoczynku i snu w chwilach wolnych od dyżurów na porodówce.
Również w ramach zajęć wydelegowani studenci przygotowywali referaty dotyczące przypadków z ginekologii i położnictwa, po czym referowali na wykładzie profesora. Odbywało się to w następujący sposób. Najpierw trzeba było wybrać odważnego „straceńca”, który sprosta wymaganiom i nie wpadnie w panikę, gdy profesor zacznie na wykładzie zadawać mu pytania. Czasami, jak nas straszono, było to burzliwe i niezbyt miłe.
Tak się złożyło, że do tego zadania tym razem zostaliśmy „zaproszeni” ja z kolegą. Przygotowywaliśmy się solidnie przez kilka dni. I nastąpiło najgorsze. Wsiedliśmy do auta profesora (sam woził takich studentów na swój wykład), grzecznie usiedliśmy na tylnym siedzeniu. W drodze na wykład, po kilkunastu minutach ciszy, szepnęłam mojemu koledze, że ja okropnie boję się pana profesora. Celowo mówiłam to tak, aby usłyszał.
Wykład przebiegał nadzwyczaj spokojnie. Profesor nie miał wielu pytań ani uwag do referatu kolegi. Za pulpitem stanęłam jako druga. Podczas mojego wystąpienia profesor cały czas stał, patrząc w okno, zupełnie nie zwracając na mnie ani na słuchaczy uwagi. Nie zadał żadnego pytania, nie omówił mojej pracy ani prezentowanego przypadku. Po wykładzie cała nasza trójka wróciła spokojnie do kliniki.
Wieczorem jak zwykle odbywał się obchód na porodówce. Ustawieni w szeregu czekaliśmy na profesora. Mój towarzysz wyprawy do sali wykładowej spoglądał na mnie z niepokojem. Oboje zastanawialiśmy się, czy profesor w samochodzie usłyszał moje słowa.
Podczas obchodu miał zwyczaj zadawać każdemu studentowi szczegółowe pytania o przebieg porodu i o to, co wie o danym przypadku. Gdy stanął naprzeciw mnie, spojrzał znad okularów i powiedział: a to ta, co się mnie boi, po czym zwrócił się do następnej studentki.
Kilka miesięcy po moim podstępie zdawałam egzamin końcowy. Ku mojemu przerażeniu u profesora Ireneusza R. Nie wiem, czy tamto pamiętał, ale zdałam.
W czasie moich studiów medycznych my, studentki, na równi z kolegami odbywałyśmy szkolenie wojskowe. W związku z tym otrzymałyśmy stosowny wojskowy strój. Składał się on z bluzy, spodni, butów, płaszcza, beretu, ciepłych rękawiczek i skarpet. Słowem, kompletne umundurowanie żołnierza. Po zdaniu ostatniego egzaminu trzeba było wszystko zwrócić. Ze względu na mój wzrost i wagę 12-letniej dziewczynki mieszczącej się poniżej 50. centyla nie przydzielono mi płaszcza. Nie przewidziano takiego rozmiaru. Spodnie i bluzę udało się nieco zmniejszyć. Latem prezentowałam się nawet ładnie, ale zimą na mundur zakładałam cywilną kurtkę.
Na czwartym roku miały odbyć się ćwiczenia na terenie jakiejś jednostki wojskowej. Wypadły w połowie bardzo mroźnego lutego. Dwugodzinna podróż w starej, wojskowej ciężarówce z dziurawą plandeką spowodowała, że koleżanki wyglądały jak zielone sople lodu. A warkot silnika był skutecznie zagłuszany szczękaniem zębów. Jedynie ja otulona białym kożuchem czułam, że jeszcze całkowicie nie zamarzłam.
Na placu przed strzelnicą powitała nas grupa wojskowych. Padła komenda: w szeregu zbiórka. Tupiąc butami, uformowałyśmy koślawy rządek. Ja jak zwykle stanęłam na końcu. Nagle od grupy oficerów odłączył się nieznany nam pułkownik i żołnierskim krokiem skierował się prosto w moim kierunku. Zamarłam ze strachu.
Zatrzymał się przede mną. Z wysoka popatrzył na mój siny nos i fioletowe policzki. Zdziwiony zapytał: zimno? Mruknęłam nieregulaminowo: aha. On pochylił się nade mną, podniósł mój kołnierz i otulił mi szyję.
Musztra i strzelanie wypadły gorzej niż źle. Kolejne dni spędziłyśmy w łóżkach, łykając aspirynę.
Ale te ćwiczenia na poligonie przełożeni zaliczyli nam na ocenę dostateczną.