Senior 2030: Debata z udziałem Minister ds. polityki senioralnej Polski Marzeny Okły-Drewnowicz | 7 maja 2025

Logowanie do profilu lekarza

Przez login.gov

dr Anna Boszko

fot. archiwum prywatne

Historia 28.04.2025 r.

Z miejskiej lekarki na wiejską dochtórkę – wspomnienia z prowincji

Autor: Anna Boszko

Akademię Medyczną w Warszawie ukończyłam w 1967 r., a los mnie – miejską dziewczynę – rzucił na wieś, gdzie czekał zupełnie inny świat.

Folklor. Inne życie, inne nazewnictwo i przede wszystkim inne zapachy. Przez pierwsze trzy lata nie byłam w stanie rozpoznać, czy to zapach kury, moczu, czy może ktoś w coś wszedł butem. Dodam, że na wieś przeniosłam się razem z dziećmi i mężem, który pracował w pobliskim zakładzie jako główny energetyk. Oczywiście miałam pomoc w opiece nad dziećmi, ponieważ jednocześnie pracowałam w pogotowiu, ośrodku zdrowia i jako lekarz przemysłowy w zakładzie technicznym, w którym zatrudniony był mój mąż. Choć ukończyłam pediatrię, przyjmowałam również dorosłych pacjentów ambulatoryjnie. Na początku nie znałam dawek leków dla dorosłych, więc musiałam uczyć się tego na bieżąco. Jeździłam na szkolenia i kursy do Warszawy, oddalonej o około 80 km. Wydawało mi się, że wpadłam jak śliwka w kompot, że to wiejskie życie nie jest dla mnie i nigdy się nie przyzwyczaję do bycia „wiejską panią dochtór”. W stolicy mogłam wymieniać się doświadczeniem z kolegami z pracy, wiedziałam, że zawsze mogę liczyć na wsparcie. Natomiast tutaj byłam sama z pacjentem i jego objawami. 

Zaufanie budowałam powoli. Jeśli przychodziła do mnie matka z dzieckiem, które miało wysypkę, mówiłam: Mnie się wydaje, że to odra, ale jeśli uważa pani, że się mylę, proszę udać się do szpitala, by to potwierdzili. Najczęściej moje diagnozy były trafne, a pacjenci nabierali do mnie zaufania, dostrzegając, że mimo młodego wieku znam się na tym, co robię. Gdy zaczęłam pracę w pogotowiu, poznałam również prawdziwe warunki życia ludzi, których przyszło mi leczyć. Proszę mi wierzyć, wizyty w przychodni i moje odwiedziny u pacjentów w domach to były dwa zupełnie różne światy. I nie chodziło tylko o warunki materialne, ale także o język, którym się posługiwali. Oto przykład: pacjentka mówi, że coś pojawiło jej się na „kuciapce”. Zaniemówiłam. Nie miałam pojęcia, czy to „coś” znajduje się z przodu, czy z tyłu. 

Higiena pacjentów w tamtych czasach była często daleka od ideału. Pacjent przychodzi z bólem nogi. Mówię: „Proszę zdjąć skarpetkę”. On zsuwa ją tylko do pięty. Proszę dalej, zachęcam. Niestety, nie dało się tego zrobić, ponieważ nosił ją kilkanaście dni i była po prostu przyklejona do ciała. 

Na początku lat 70. byłam jedyną „dochtórką” w okolicy, a pacjenci wiedzieli, że jeśli nie znajdą mnie w przychodni, mogą przyjść na pogotowie i przed wyjazdami zawsze postaram się pomóc. Pamiętam pacjenta z pobliskiej walcowni, około 30-letniego mężczyznę, który skarżył się na ból brzucha i biegunkę. Badam, patrzę mu w twarz, a rękę prowadzę po brzuchu i czekam, w którym miejscu poczuje ból. Ale ta moja ręka nie idzie po brzuchu, tylko czuję, jakby sunęła po asfalcie. Patrzę i co widzę? Czarny brzuch, oblepiony pyłem. Okazało się, że kąpiel była zaplanowana na 1 listopada, a on przyszedł do mnie pod koniec października. 

Sytuacje, które napotykałam, były też często przykre. Wśród moich pacjentów przeważali chłoporobotnicy, niektórzy zajmowali się handlem na Stadionie Dziesięciolecia. Pewnego dnia przyjechałam karetką do domu, w którym pod jedną brudną kołdrą leżało pięcioro dzieci z gorączką 40 stopni. Obraz nędzy i rozpaczy. W domu nie było praktycznie nic, poza jednym dużym, zielonym gobelinem z trzema pomarańczowymi tygrysami. Nie wiadomo śmiać się czy płakać, ale to „coś” na ścianie było dla nich synonimem luksusu. Kontrasty społeczne w tamtych czasach były bardzo duże, wręcz karykaturalne. 

Inny przypadek: przychodzi matka z pięcioletnią dziewczynką. Śliczna kokarda, włoski kręcone, dziecko z nadwagą, skarży się na bóle brzucha i pieczenie w czasie oddawania moczu. Pytam matkę, jak często podmywa dziecko. Odpowiedź brzmi: „No, jak się kąpie”. A jak często się kąpie? „Raz w tygodniu”. Wytłumaczyłam, że dziecko należy myć codziennie, a nawet pokazałam, jak to robić. W tamtych czasach niektórzy zdawali sobie sprawę, że trzeba dbać o higienę, ale nie do końca wiedzieli, jak to zrobić, więc trzeba było również wszystko dokładnie tłumaczyć. 

Na początku ludzie patrzyli na mnie jak na dziwadło, ale z czasem zrozumieli, że chcę im pomóc i że moje porady są skuteczne. Powoli budowałam swoją pozycję na wsi i zdobywałam ich zaufanie. Minęły 52 lata, a ja w tym samym ośrodku zdrowia pracuję do dziś. Teraz opiekuję się już trzecim pokoleniem pacjentów. Znam ich rodziny, wiem, po którym dziadku badany przed pierwszym szczepieniem maluch ma zmarszczkę na czole czy śniadą cerę. Owocem mojej pracy jest również zbiór kilkudziesięciu zeszytów, w których zapisywałam powiedzonka pacjentów, ich lapsusy językowe oraz opisywałam różne śmieszne i ciekawe sytuacje. Zaczęłam to robić, ponieważ dla mnie, miejskiej dziewczyny, wszystko, co działo się ledwie 80 km od Warszawy, było szokujące i zadziwiające. W moim otoczeniu nikt nie posługiwał się gwarą, a tutaj jakbym trafiła na zupełnie inną planetę. Inne obyczaje, inny język. 

Oto kilka takich powiedzonek, które zapisałam w moich zeszytach. Sytuacje, które opisałam, były różne – zarówno śmieszne, jak i smutne. 

1. Pytam pacjentkę o samopoczucie i temperaturę. 

– Tak, gorączkę miałam, ale się tak swojsko leczyłam. 

2. Starszy pan, skarżący się na bóle głowy i zaburzenia równowagi, opisuje swój stan: 

– I tak widzę, że mi się śpik trzęsie. 

3. – A ojciec żyje? 

– Nie. 

– A co się stało? 

– A prawidłowo to on z dachu spadł. 

4. Pacjent: – Pani doktór, ja byłem już na tamtym świecie, ale to alkohol mnie uratował. 

5. Pacjentka ze stymulatorem serca: – Miałam ten defekator i jak przyłożyłam się do radia, to radio się ściszało. 

6. – Kiedy się pan przewrócił? – pytam. Pacjent zwraca się do matki: – Kiedy byłaś u mnie? 

– W środę. 

– A to już byłem przewrócony. 

7. – Jak dłubię zapałkami w uchu, to mnie tak swędzi, ale potem mnie wolniej swędzi. 

8. – Pani doktor, proszę mi coś przepisać, bo u mnie nerwy maciczne się rozgniewały, jak syn przyszedł do domu pijany. 

9. – Zawsze ta noga pana boli? 

– A nie, jak tylko ta padanina jest. (Czyli tylko wtedy, kiedy pada deszcz). 

10. Zdarzały się również łowczynie posagów. Wdowa – uboga kobieta, miała sześcioro dzieci, bardzo dużą wadę wzroku, chyba -10 dioptrii, i zainteresowała się siedemdziesięcioletnim wdowcem. Pobrali się. Po pół roku on dostał udaru i został pacjentem leżącym. Kobieta przychodzi do mnie i mówi: – Pani doktor, myśmy pochowali teścia, dziewięćdziesiąt lat miał i nigdy się nie zeszczał, taki był żwawy. A ten biedak się moczył, a ona nie chciała czy może nie miała siły się nim zajmować. Po prostu liczyła na jego kasę, a przewrotny los spłatał jej figla. 

11. Czasami trzeba się było dobrze nagłówkować, zanim doszło się do tego, co pacjentowi dolega: 

Starsza pani mówi sąsiadce: 

– Robią ze mnie psychiczną, a ja jestem zabójcza, a nie psychiczna.  

12. – Na co się pan leczył w szpitalu? 

– A na te choroby swoje zachwiejowe. (Czyli zaburzenia równowagi). 

13. – Mam taką chrypę, jakby kot ogonem majtał i memlał. (Chodziło o zapalenie krtani). 

14. – Czy pan się poci? 

– Jestem rzadki, jak robię na wykopie. (Okazało się, że „rzadki” to miejscowa nazwa osoby spoconej). 

15. – Czy pani pali? 

– Tak, palę, ale mocno się nie znęcam. 

16. – I proszę trzymać czystość. 

– Ale całe życie? 

Mogłabym opisać jeszcze wiele przypadków, ale wybrałam te, które moim zdaniem są najciekawsze i najzabawniejsze. Każdy z nich to osobna historia. To moja pamięć i wspomnienia, ale przede wszystkim to lata pracy i moi pacjenci, bez których te anegdoty nigdy by nie powstały.  

Anna Boszko

Autor: Anna Boszko

Treści autora ⟶

Nasza strona wykorzystuje pliki cookies. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, zgodę na ich użycie, oraz akceptację Polityki Prywatności.