Nie masz konta? Zarejestruj się
Fot. Suzy Hazelwood/Pexels
Autor: Kamila Hoszcz-Komar
W Powstaniu Warszawskim walczono nie tylko na barykadach z bronią w ręku. W 225 szpitalach oraz około 120 jednostkach polowych i 200 punktach opatrunkowych lekarze, pielęgniarki, sanitariusze i sanitariuszki toczyli tytaniczne zmagania o życie lub godną śmierć każdego powstańca, każdego warszawiaka, a także niemieckich żołnierzy. Oddajmy im głos.
„Lato 1939 r. było wyjątkowo upalne. Spędzaliśmy je w sześcioro w majątku mojej babci. Byłam wtedy wesołą, lubiącą tańczyć i bawić się, szczęśliwą dziewczyną. Moja babcia, wspaniała polska dama, stwierdziła: – Ale wy macie życie. Za mojego dzieciństwa młode kobiety zajmowały się jedynie darciem szarpii dla powstańców 1863 r. Nie bawiły się tak jak wy. Uśmiechnęłam się i powiedziałam: – Babciu, nie wiadomo, co nas jeszcze spotka. Babcia machnęła tylko ręką. I stało się. We wrześniu wybuchła wojna i mój świat przestał istnieć”.
Lek. med. Zofia Szamowska-Borowska
„We wtorek 1 sierpnia, tuż przed wyjściem na zajęcia w Szpitalu Położniczo-Ginekologicznym przy ul. Starynkiewicza 1, otrzymałam kartkę pisaną ręką »dr Barbary«: »Stawić się – Wspólna 61 m. 2, godz. 15.00«. Uchwyciłam figlarne spojrzenie mojej siostry Hanki i usłyszałam: – Następny alarmik? Ubrana sportowo, z garstką niezbędnych rzeczy osobistych, żegnana przez matkę krzyżykiem znaczonym na czole, ucałowałam resztę rodziny i wyruszyłam na miejsce zbiórki, do punktu sanitarnego przy ul. Wspólnej 61 m. 2” – pisze prof. dr hab. n. med. Maria Kobuszewska-Faryna. W powstaniu studentka medycyny zostanie pasowana na lekarza.
***
„Po odprawie 1 sierpnia 1944 r. o godz. 11.00 u komendanta, dr. Szczubełka, ps. »Jaszczur«, otrzymałem rozkaz stawienia się o godz. 17.00 w Zakładzie Sióstr Marianek przy ul. Chełmskiej. Mimo ostrzału dostałem się na miejsce. Byli już wszyscy, wraz z komendantem. Był dr Sosnowski, dr Uliszewski i dr Zieliński; przybywali też coraz to inni lekarze z instrumentami medycznymi w walizeczkach. Dwie sale z łóżkami były już przygotowane na szpital, także sala operacyjna z dużym stołem kuchennym wyszorowanym do białości. Sterylizatory do gotowania narzędzi chirurgicznych – na stole obok. Duże puszki sterylne z wyjałowioną gazą do opatrunków, bandaże i narzędzia chirurgiczne – wspomina ks. Edmund Przybyła, kapelan AK.
Fot.: Joachim Joachimczyk, „Joachim”/MPW
Atmosfera gotowości i oczekiwania jeszcze tego samego dnia ustąpiła miejsca wytężonej pracy. „Rannych było coraz więcej. Sanitariuszki zanosiły ich na noszach wprost na salę operacyjną. Był ciągły ruch, stale gotowano narzędzia chirurgiczne, zaczęły się operacje, trwające bez przerwy do północy” – opowiada ks. Przybyła.
Szybko okazało się, że Niemcy wezmą na cel także szpitale. Tragiczne dzieje Szpitala św. Łazarza i Szpitala Dziecięcego im. Karola i Marii dowiodły, że hitlerowcy nie zamierzają przestrzegać konwencji genewskiej. Szybko też pojęto, że oznaczanie placówek czerwonym krzyżem oznacza wydanie wyroku na siebie i pacjentów.
„Sądziliśmy, że znak Czerwonego Krzyża uchroni go [szpital na Sadybie] od ataku nieprzyjaciela. Wrogowie jednak nie uszanowali międzynarodowego prawa. Specjalnie celowali w szpitale i zrzucali bomby zapalające. Wynoszono rannych, ale nie było ich gdzie ulokować. Ofiarnie architekt Karol Siciński oddał swoją piękną willę przy ul. Godebskiego do dyspozycji szpitala (…) Na nieszczęście ktoś znowu wywiesił flagę Czerwonego Krzyża. Nowy szpital spotkał ten sam los co poprzedni zaledwie po dwóch czy trzech dniach” – pisze ks. Przybyła.
Destabilizacja i życie w ciągłym strachu przed czystkami dokonywanymi przez Niemców znacząco utrudniały funkcjonowanie szpitali i punktów opatrunkowych. Okupanci nie oszczędzali nikogo. Ani cywilów, ani rannych, ani personelu. Rozstrzeliwali ich w szpitalnych łóżkach lub na stołach operacyjnych. Litości nie wzbudzały w nich nawet dzieci i niemowlęta.
W relacji z „czarnej soboty” na Woli Wanda Moenke wspomina: „Na terenie ogrodu szpitalnego [Szpitala Dziecięcego Karola i Marii przy ul. Leszno] pozostała pielęgniarka Wanda Dąbrowska wraz z kilkorgiem dzieci i niemowlętami. Płaczące »pisklęta« poiła sokiem z zielonych pomidorów. Niemcy wkrótce ją odnaleźli i wypędzili. Znalazła się także w szpitalu przy Płockiej. Po kilku dniach żołnierz niemiecki przyniósł nam z ogrodu niemowlę i powiedział, że są tam jeszcze inne dzieci. Wybrałyśmy się po nie. Wśród zabitych jedno niemowlę żyło. Żadnego z tych dwojga niemowląt nie udało się jednak uratować, mimo największych starań i najlepszej opieki, jaką można było im w tym czasie zapewnić”.
Fot. Tadeusz Bukowski, „Bończa”/MPW
Tragiczne wydarzenia z tego samego szpitala przedstawia dr Władysław Barcikowski: „Kiedy chcieliśmy zabrać leżące na wyciągu dziecko, Niemcy z wrzaskiem wypchnęli nas siłą. Jeszcze dotąd słyszę ten okropny krzyk zrozpaczonego, bezbronnego, paroletniego chłopca. Ranni zostali sami. Potem ich rozstrzelano w łóżkach. Początkowo ustawiono nas pod murem szpitala naprzeciw Niemców z automatami gotowymi do strzału… Niektóre niewiasty zaczęły się modlić. Jeden z najdzielniejszych lekarzy AK dr Kmicikiewicz przemówił uspokajająco: – Ludzie! Zginiemy i tak wszyscy. Umierajmy dzielnie i spokojnie, jak na Polaków przystało”.
Wkrótce zaczęło brakować leków, materiałów opatrunkowych i żywności. Z powodu ostrzałów i bombardowań szybko topniały zapasy.
„Przydzielono nas do pracy przy ul. Puławskiej 140. Lekarzami byli tam dr Radwan i Jerzy Dąbrowski. Na mojej sali leżeli ciężko ranni (…) również mężczyzna z rozszarpanym kolanem. Lekarz przy opatrunkach wyciągał z rany tłuste, białe robaki. Wyglądało to okropnie. Opatrywano rany papierowymi bandażami, bo innych nie było. Chorzy jęczeli z bólu, a ropiejące rany wytwarzały okropny zaduch na sali. Jedzenia było coraz mniej. (…) Wkrótce dostałam wszawicy, nie tylko we włosach, ale i w ubraniu. Chowałam się w ubikacji i po wywróceniu koszuli na drugą stronę zgarniałam wszy ręką” – relacjonuje Joanna Bitner-Lisowska.
Ksiądz Przybyła tak opisuje pracę w szpitalu na Sadybie: „Podczas zabiegów palono świece i lampy naftowe. Z trudem operowano, dwie osoby musiały trzymać świecę czy lampę naftową tuż przy lekarzu i rannym. (…) Bardzo często asystowałem przy zabiegach. Gdy zabrakło już środków znieczulających, trzymałem głowę chorych w czasie operacji i dodawałem otuchy”.
Mnóstwa informacji na temat warunków pracy w szpitalach powstańczych dostarczają zapiski dr. Tadeusza Pogórskiego ps. „Doktor Morwa”: „Dzięki ogromnemu wysiłkowi głodującego personelu – osobiście stwierdziłem, że mięso psa i kota nie jest trujące, natomiast wybitnie wzmacnia siły – gromadziliśmy stopniowo pewien zapas zboża, cukru oraz materiałów opatrunkowych i właściwe wyposażenie chirurgiczne. Zdobywanie polegało m.in. na nocnych wyprawach do podziemnych rumowisk cmentarnych szpitala w [budynku] PKO i wygrzebywaniu ze zwałów gruzu, rozkładających się ciał i połamanych sprzętów cennych dla nas narzędzi, materiałów opatrunkowych, bielizny szpitalnej i odzieży. (…) Sanitariuszki, z reguły głodne lub chore, nocą po kilka godzin stały w ogonkach przy studni, aby zdobyć wodę dla rannych. Teoretycznie był przewidziany przydział wody dla szpitali. Praktycznie należałoby mieć do dyspozycji co najmniej dwóch żandarmów. (…) Mimo takich warunków dzięki dr Romie wszyscy mieli grupy krwi określone. Nie było też ani jednej pielęgniarki, ani sanitariuszki w naszym szpitalu, która by nie oddała krwi rannemu”.
„Ranni leżeli po dwóch na jednym materacu w ciasnych, wilgotnych korytarzach piwnicznych. Brudni i czarni od gruzu i sadzy. (…) Praca trwała od świtu do północy lub do rana przy świeczkach. Budynek nasz był dwukrotnie zbombardowany, trzykrotnie się palił. Po tygodniu trzecia część personelu leżała chora (zaziębienie, wyczerpanie, krwawa biegunka). Wilgoć, półmrok piwnicy, brak światła, wyziewy rozkładających się pod gruzami zwłok obok lichego odżywienia, braku snu, ciężkich warunków spania – na stołach opatrunkowych i ławkach wśród oparów krwi i ropy – niemożność umycia się, epidemiczna biegunka, wreszcie nieustanne wstrząsy i detonacje, gruz, pył i sadze w zębach i pod powiekami wyczerpywały najsilniejsze organizmy” – opisuje „Dr Morwa”.
Barbara Garncarczyk, ps. „Pająk”, sanitariuszka II plutonu kompanii szturmowej batalionu AK „Wigry”, tak wspomina próby ewakuacji chorych i rannych pacjentów po upadku Starówki: „W następnej kolejności wynosimy chłopców od »Gustawa«. Leżą w piwnicach oficyny. Wychodzi nam naprzeciw ich sanitariuszka. Z podwórka schodzimy w dół. Zapalona zapałka oświetla mroczne wnętrze. Piwnice, jedna za drugą, ciągną się wzdłuż długiego korytarza. Ranni, pozostawieni wśród najgłębszych ciemności, zachowują grobowe milczenie. Nie chcą zdradzić swej obecności przed Niemcami. Zjawienie się polskich sanitariuszek w białych fartuchach, z opaskami Czerwonego Krzyża na rękawie, traktują jak wybawienie. Wszyscy ciężko ranni – z postrzałami brzucha, nóg i piersi. Zapałki zapalają się i zaraz gasną”.
Prof. Kobuszewska-Faryna, ps. „Dr Marysia”, wspomina noc, kiedy jedna grupa powstańców otrzymała rozkaz zmiany miejsca stacjonowania, a druga nie dotarła jeszcze w okolice szpitala: „Szpitalik z ogromną dziurą w murach piwnicy został bez obrony i osłony. Wtedy przerażenie ogarnęło nie tylko dr. Stocha, ale i nasz dzielny zespół. Nawet ja, niemająca do tej pory czasu na lęk, po prostu się bałam. Zarządziłam prowizoryczną zasłonę dziury szafami i zdecydowałam, aby zrobić coś, co zajmie przerażonych rannych i zespół. Wymyśliłam urządzenie małego kabaretu, włosy zaplotłam w śmieszne warkoczyki związane kokardkami z bandaży i rozpoczęłam program recytacjami, piosenkami wymyślanymi »na gorąco«. Pomału chorzy zaczęli spod pledów mnie obserwować. Do mnie, jako prezenterki, dołączyły sanitariuszki i dzięki temu wisielczemu humorowi pokonaliśmy lęk”.
Fot. Marian Grabski „Wyrwa“/MPW
Z kolei „Dr Morwa” na zawsze zapamiętał wydarzenie z 4 sierpnia w szpitalu polowym AK przy Lesznie i Ogrodowej, podczas selekcji masowo zwożonych rannych: „Przy dziesiątych noszach komentarz pielęgniarki: – On nie żyje, zostawmy go na boku! – Dlaczego? – Mózg na wierzchu, cała głowa i twarz nim pokryta. Nie oddycha, nie ma tętna... Sprawdzam tętno, rzeczywiście nic… I nagle jakby drgająca nitka – tylko tu i ówdzie czuję coś pod palcami. Nie jestem pewien, może to moje tętno. – Obmyjcie mózg z twarzy, natychmiast! Wzruszenie ramionami. – On nie żyje, szkoda czasu! Tylu innych czeka… jego mózg jest cały na zewnątrz! Wybucham niecierpliwie: – A skąd my wiemy, że to mózg jego własny? Rozkaz! Tym razem miałem rację. Mózg był z wnętrza hełmu niemieckiego przeciwnika, rozciągniętego na asfalcie ulicy. W drugiej fali nalotu ręka sięgnęła po hełm trupa obok i nakryła własną głowę. To ostatnie, co podchorąży »Miś« pamiętał. Niebawem uciekł ze szpitala i wrócił do akcji. Na Starówce jako dowódca plutonu został awansowany na oficera. Następnie odznaczony Krzyżem Walecznych i Virtuti Militari”.
Powstanie Warszawskie było przygotowywane przez bardzo długi czas. Leki i materiały opatrunkowe gromadzono od miesięcy. Podobnie jak oddziały zbrojne uczestniczące w tej operacji, tak i służba sanitarna została ściśle ustrukturyzowana. Każdy obwód posiadał lekarza dowodzącego, pod którym służyli lekarze dowódcy poszczególnych rejonów, a im z kolei podlegali lekarze dowódcy służby sanitarnej poszczególnych batalionów. Według oficjalnych danych uznaje się, że w powstańczą służbę medyczną zaangażowanych było 1210 lekarzy różnych specjalności oraz 6800 pielęgniarek i sanitariuszy. Słowem „medyk” określano wszystkich, którzy wypełniali zadania lekarzy i pielęgniarek: tj. farmaceutów, weterynarzy, studentów medycyny oraz sanitariuszy, dotychczas niezwiązanych z medycyną.
W powstaniu zginęło około 18 tys. żołnierzy i 200 tys. cywilów. Straty materialne to 70 proc. miasta obrócone w ruinę, spalone archiwa, biblioteki, dzieła sztuki i kultury. Powstanie Warszawskie jest uznawane za jedno z najtragiczniejszych wydarzeń II wojny światowej. Co roku 1 sierpnia minutą ciszy oddajemy hołd żołnierzom powstania oraz jego cywilnym ofiarom.