Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. Clem Onojeghuo / Pexels
Swoje pierwsze spotkanie ze sztuką wspominam jako coś bardzo naturalnego – pojawiło się wcześnie, już w czasach szkolnych. Miałem szczęście podróżować, odwiedzać muzea w kraju i za granicą, oglądać obrazy, chłonąć kolory, historie i emocje zaklęte w sztuce.
TEKST: dr n. med. Marek Obersztyn
W domu zawsze były książki. Na półce stał komplet dzieł Mickiewicza – sięgnąłem po nie z ciekawości i… zostałem. To właśnie dzięki nim napisałem swój pierwszy wiersz.
Piszę od szkoły podstawowej – pierwsze wiersze były, jak to u dzieci, żartobliwe, czasem złośliwe. Jeden z nich, o nauczycielce, kosztował mnie obecność ojca na dywaniku u dyrekcji. Ale się nie zraziłem. Pisałem dalej – w liceum, na studiach, w pracy. Z czasem moje wiersze stały się swego rodzaju komentarzem do codzienności. Niekiedy odważne, z przymrużeniem oka, zawsze z życzliwością – sprawiały ludziom radość, więc pisałem dalej.
Zacząłem tworzyć teksty dla kolegów i koleżanek z okazji różnych wydarzeń: świąt, jubileuszy, ważnych chwil w pracy i życiu. Pisałem do melodii znanych piosenek teksty o medycynie, o kolegach. Występowałem w Klubie Medyka, który był miejscem twórczej wolności i spotkań z ludźmi sztuki.
Miałem również przyjemność wystąpić z gwiazdami Teatru Wielkiego: Wandą Bargiełowską-Bargeyllo, mezzosopranistką, primadonną tegoż teatru, i jej córką Anną Kutkowską-Kaźmierczak-Kass, sopranem koloraturowym (obie z wykształcenia lekarki), w stworzonym przeze mnie kabarecie Wesoły młoteczek. Po prostu w pewnym momencie poczułem potrzebę, by swoje satyryczne utwory przedstawić szerszemu gronu. Tak właśnie narodził się nasz kabaret, a występowały w nim osoby związane z medycyną, ale również przedstawiciele innych profesji, przy wspaniałym akompaniamencie dr. Stefana Welbela. Program miał charakter satyryczny, a niektóre utwory dotyczyły naszych przełożonych. Z perspektywy czasu cieszę się, że nawet osoby, o których pisałem żartobliwie, przyjmowały to z uśmiechem – po latach mówiły, że wiersze zostały im na pamiątkę.
Piszę nadal. Spontanicznie. Gdy tylko pojawi się temat, który domaga się komentarza. Czytam wiersze na spotkaniach z okazji Dnia Kobiet, różnych uroczystościach zawodowych, prywatnych, w szpitalu i poza nim. Wiersze te mają tematykę bardzo różną – czasem jest to medycyna, czasem sport, polityka, czasem po prostu życie.
Równolegle odkryłem radość z malowania. Z zazdrością patrzyłem na piękne obrazy, które malował mój szef, prof. Wojciech Kostowski. Wtedy dotarło do mnie, że mogę też spróbować. Brakowało mi niestety umiejętności. Los jednak okazał się dla mnie łaskawy. Gdy leczyłem męża pewnej malarki, z wdzięczności zaproponowała mi, żebym spróbował swoich sił w jej pracowni. Tam powstały moje pierwsze akwarele. Próbowałem z ciekawością, choć bez wiary w swoje umiejętności. A jednak coś zaskoczyło. Malowałem pejzaże – rzekę Pilicę, lasy z mojej działki – przestrzenie bliskie i znane. Z czasem obrazy zaczęły nabierać formy i koloru.
Następnie sięgnąłem po farby olejne. Tak powstały prace, które z dumą wieszam w mieszkaniu. Maluję do dziś. Śmieję się, że jeśli kiedyś pamięć nie pozwoli mi już pisać wierszy – zostanie mi pędzel i płótno.
Na emeryturze mam ogromny zaszczyt i przyjemność ze spotkań z kolegami, członkami sekcji malarskiej przy Okręgowej Izbie Lekarskiej w Warszawie, uczestniczę w plenerach malarskich oraz wystawach. Dla mnie jako samouka niezwykle ważne są cenne uwagi moich mistrzów malarstwa – kolegów, z którymi spotykam się każdego tygodnia w pracowni malarskiej przy ul. Dworkowej. Tam podpatruję ich warsztat i rozwijam swoją pasję.
Z wykształcenia i powołania jestem lekarzem. To wybór częściowo podyktowany tradycją rodzinną. Moi rodzice i dziadkowie byli stomatologami. A choć jako osoba leworęczna w tamtych czasach nie miałem szans na pracę przy klasycznym fotelu dentystycznym, a mój wysoki wzrost stanowił dodatkowe utrudnienie, to medycyna i tak mnie wciągnęła. Początkowo pracowałem w Zakładzie Farmakologii Instytutu Psychiatrii i Neurologii, następnie w Instytucie Leków, jednak brakowało mi kontaktu z pacjentem – stąd specjalizacja z neurologii, z którą byłem najdłużej związany. Szczególnie interesowała mnie etiologia i leczenie bólów głowy.
Na początku – jak wielu z nas – podchodziłem do pacjentów według schematów z podręczników. Z czasem zrozumiałem, że za większością dolegliwości bólowych, szczególnie przewlekłych, stoją emocje, sytuacje życiowe, stres. Zacząłem więc równolegle szkolić się w psychoterapii. Dzięki temu mogłem skutecznie łączyć leczenie farmakologiczne z podejściem psychologicznym, co przynosiło pacjentkom i pacjentom wymierne korzyści. Nawet po odejściu z pracy otrzymywałem prośby od dawnych pacjentek – dziś już matek – by pomóc ich córkom. To chyba największy dowód zaufania.
Dziś moje życie to spokojna równowaga między literaturą a malarstwem. Czy wolę pisać, czy malować? Trudno powiedzieć. Obydwie dziedziny wymagają uważności, wrażliwości i serca. I jedna, i druga jest moją codziennością. A może też formą terapii – tej najprostszej, osobistej, codziennej.