Nie masz konta? Zarejestruj się
fot. archiwum autora
Autor: Artur Biel
28 czerwca 2024 r. ruszam z mariny Lubczyna (koło Szczecina). Na pokładzie mojego 6,5-metrowego RIB-a „Batman” mam ekwipunek, który umożliwi mi bezpieczne przebycie dystansu ponad 4160 mil morskich.
Płynę samotnie, bez żadnej asekuracji, dlatego zabrałem ze sobą m.in.: kuchenkę gazową, liofilizowane jedzenie, zapas wody pitnej, namiot, śpiwór, karimatę, ale również składany minirowerek elektryczny, zamknięty bezpiecznie w transportowej skrzyni. Mój RIB „Batman” jest zbudowany specjalnie na dalekie rejsy pełnomorskie i oceaniczne. Ma powiększony zbiornik, mieszczący 300 l paliwa, a na pokładzie mieści się jeszcze 250 l. Zapewnia to przepłynięcie około 700 km.
Późnym wieczorem pierwszego dnia docieram do pięknego niemieckiego miasteczka Stralsund, budzącej mój podziw prawdziwej perełki architektonicznej, leżącej 90 km w linii prostej od Świnoujścia.
Kolejny dzień to już pełnowymiarowa praca na morzu, w ciągu 12 godzin pokonuję cieśninę Wielki Bełt i nocą melduję się w marinie Aalborg. Rano zwiedzam pobliskie muzeum morskie i ruszam na śródlądowy trawers Danii, gdzie spotykam wiele małych, czarnych delfinków – morświnów. Po południu docieram do zachodniej krawędzi Półwyspu Jutlandzkiego. Przede mną 170-kilometrowy odcinek otwartego morza do portu w Farsund.
Zaraz po wyjściu na otwarte morze muszę zredukować prędkość, gdyż niektóre urządzenia wyskakują z pancernych mocowań. Doceniam teraz w pełni zalety amortyzowanego siedziska. Mija osiem godzin. Kurczowo wczepiony w koło sterowe i mocno zaparty nogami z przerażeniem obserwuję ponadpółtorametrowe fale, które atakują „Batmana” ze wszystkich stron, obracając go czasami o ponad 90°. Prędkość z początkowych 20 węzłów (38 km/godz.) spada do 7 węzłów (12,6 km/godz.). Brzeg Norwegii jest ciągle ledwo widocznym pasmem na ciemniejącym horyzoncie. Po 11 godzinach udręki osiągam wreszcie Farsund. Mimo że jest pierwsza w nocy, panuje półmrok. Jestem już wystarczająco daleko na północy, aby doświadczyć efektu dnia polarnego.
Kolejne dni płynę na północ. Mijam Stavanger, Bergen i Alesund. Za Alesund wpływam na kamienistą mieliznę. Reaguję szybko, wyskakuję za burtę i przez ponad 40 minut walczę z falami, by zepchnąć „Batmana” z mielizny. Śruba jest niegroźnie uszkodzona, mogę kontynuować rejs.
fot. archiwum autora
Dopływam do Stetind, charakterystycznej góry Norwegii. Unosząc się na idealnie gładkiej powierzchni małego fiordu, jem obiad w tej olśniewającej scenerii. Dni stają się coraz dłuższe, w nocy jest widno jak w dzień. Kąpiąc się co rano w morskich falach, uważnie się rozglądam. Wielkich meduz tu nie brakuje. Ostatnie, czego bym sobie życzył, to paść ofiarą ich śmiertelnych parzydełek z gołym tyłkiem i szczoteczką do mycia zębów w ustach.
Kiedy zbliżam się do Przylądka Północnego, nadchodzi sztorm. Częściowo osłonięty przed gniewem morza licznymi wyspami, zmagam się z ponadpółtorametrowymi falami, które co chwila zalewają pokład setkami litrów wody. Po ciężkiej przeprawie docieram do portu Honningsvag, gdzie robię sobie dzień wolny. Wydobywam ze skrzyni mój rowerek i jadę w 70-kilometrową trasę górzystymi drogami na Nordkapp. Rozciągający się z niego widok na wschód i otwarte Morze Barentsa dobitnie uzmysławia mi, że żarty się skończyły.
Do Vardo, położonego 150 km od Murmańska, wyruszam w pełni skoncentrowany. Po drodze cieszę oczy widokiem niezliczonych puffinów – przezabawnych morskich ptaszków, noszących w ogóle do nich niepasującą polską nazwę – maskonury. Spotykam też orki, ale na ich widok od razu koryguję kurs na odchodzący i zwiększam prędkość. Vardo ma surowy klimat miasteczek polarnych. Na wyspie rozlokowanych jest kilka potężnych urządzeń radiolokacyjnych. To zrozumiałe, skoro w odległości około 100 km zaczyna się Rosja. Oglądam słynną rzeźbę Drakkar Leviathan – połączenie łodzi wikingów z morskim potworem, i Steilneset minnested – niezwykle tajemniczy pomnik upamiętniający spalenie żywcem 91 osób podejrzanych o praktykowanie czarnej magii. Zaczyna ostro padać, jedyny hotel w miasteczku jest pełny, nie ma też miejsca na rozbicie namiotu. Z pomocą przychodzi mi właściciel kutra wycieczkowego, były hokeista drużyny z Vardo, i noc spędzam bezpieczny od deszczu pod pokładem jego jednostki.
fot. archiwum autora
Następnego rana wyruszam w drogę powrotną, gdyż pod koniec dnia pogoda ma się załamać. 220 km po Morzu Barentsa z początku mija spokojnie. Po kilku godzinach wpływam pod szczelną warstwę chmur utrzymujących się około 10 m nad powierzchnią morza. Dopływam do Honningsvag, zmagając się już z ostrymi, krótkimi i szybko rosnącymi falami. Ledwie udaje mi się schronić w porcie, a morze rusza w ostry tan. Fale huśtają dużymi kutrami i zmuszają mnie do szybkiego przecumowania „Batmana” do najbardziej osłoniętego pirsu. Wiatr wieje w porywach do 70 km/godz. Morze tańczy, smagane wiatrem, przez kolejne dwa dni.
Staję przed problemem przeglądu silników. Najbliższy wolny termin oferowany przez lokalne firmy to dwa tygodnie, a najbliższy salon z częściami do moich silników znajduje się w odległości ponad 220 km. Z pomocą przychodzi mi Grzegorz – oficer Polskiej Floty i od 17 lat norweski rybak. Jedziemy jego autem po części. Jeszcze tylko usługa miejscowego operatora mobilnego dźwigu i po trzech dniach „Batman” jest na wodzie, gotowy do dalszej drogi.
Zmierzając na południe, odwiedzam Lofoty, gdzie piękno natury jest uderzające. Archipelag należy do najwspanialszych na świecie. Kiedy pogoda się poprawia, płynę na wyspę Runde będącą jedną z największych na świecie ostoi ptaków morskich. Żyje ich tu podobno ponad pół miliona. Wisienką na torcie tej wyspy jest góra maskonurów. Ptaki nie uciekają na widok ludzi i można do nich podejść na wyciągnięcie ręki.
W Stavanger mam kolejny przymusowy postój, bo pogoda psuje się coraz częściej. Prognozy zwiastują jeden dzień spokojnego morza, a potem wielodniowy okres znacznego pogorszenia się warunków. Chcąc wykorzystać to okienko pogodowe, wyruszam na morze po piątej rano. Po początkowo spokojnym rejsie koło południa zawijam do Kristiansand. Stąd jest 170 km otwartego morza do Danii. Szybko się przekonuję, że prognozy mocno nie doszacowały wysokości fal. Co chwila jestem zalewany dziesiątkami litrów wody i uderzany przeszło półtorametrowymi falami. Po siedmiu godzinach ciężkich zmagań dopływam do wybrzeży Danii, a po kolejnych sześciu zawijam do osłoniętego portu. Po drodze jednak zaliczam piaszczystą mieliznę, z której po nerwowych 15 nocnych minutach udaje mi się wydostać. Podczas 19-godzinnego rejsu przepłynąłem ponad 550 km.
Kolejne trzy dni to wyścig z ciągle pogarszającą się pogodą. Muszę zmienić początkowe założenie płynięcia przez Bornholm do Gdyni, gdyż na Bałtyku szaleje sztorm. Obieram więc bezpieczniejszy kurs na Szczecin, gdzie dopływam po 30 dniach od wyruszenia.