Nie masz konta? Zarejestruj się
Fot. cottonbro studio/Pexels
Autor: Paweł Walewski
Dlaczego łatwiej wykurować chorego z depresji lub raka, niż samemu zacząć się leczyć? Czy na przeszkodzie nie stoi system, który z lekarzy czyni niewolników?
Kiedy zaczniecie o siebie dbać? Pod tym niewinnym z pozoru pytaniem kryje się problem ujawniony niedawno przez kilka lekarek psychiatrów, które opowiedziały w mainstreamowych mediach, jak one same lub ich koleżanki i koledzy po fachu wpadają w pracoholizm. Żeby tylko to! Jedna z rozmówczyń dziennikarki, która w „Gazecie Wyborczej” opisała złą kondycję psychiczną – nomen omen – psychiatrów, obliczyła, że przez 18 lat pracy pożegnała ośmiu znajomych lekarzy tej specjalności oraz psychoterapeutów, gdyż popełnili samobójstwo. Inni stają się lekomanami. Większość popada w depresję, którą niekoniecznie chce leczyć.
W tym samym artykule Magdalena Flaga-Łuczkiewicz, która jest pełnomocniczką ds. zdrowia lekarzy w Okręgowej Izbie Lekarskiej w Warszawie oraz w Naczelnej Radzie Lekarskiej, mówi: „Mamy najwyższy odsetek samobójstw ze wszystkich zawodów. Pracujemy z ogromnym obciążeniem, w trudnych warunkach, w niefizjologicznych godzinach, pod presją. Bierzemy na siebie odpowiedzialność za czyjeś życie. Od studiów trenowani jesteśmy w tym, by nie zważać na siebie, tylko zajmować się innymi”.
Wiadomo: pacjent jest najważniejszy – tego uczą od samego początku każdego adepta medycyny. Odpowiedzialność za pacjenta staje się więc bezwarunkowa. Najbardziej przepracowani nie potrafią odmówić i przyjmują chorych od świtu do nocy albo biorą po kilka dyżurów w tygodniu. Obraz lekarskiej społeczności, namalowany tak czarną kreską, ma chyba nie tyle wzbudzić współczucie pacjentów, ile pokazać, że skoro nawet psychiatrom przytrafiają się załamania nerwowe i stany depresyjne, nie ma się co wstydzić ich u siebie. W końcu można wymienić kilka innych zawodów, niekoniecznie związanych z medycyną, w których również pracuje się „w ogromnym obciążeniu, w trudnych warunkach, pod presją” (i nie mam tu na myśli kasjerek w dyskontach).
Wielu czytelników dozna rozdwojenia jaźni, bo wizerunek przepracowanego lekarza, któremu dokucza nadmiar pracy i zaangażowanie emocjonalne, jakoś nie koresponduje z tym, czego sami doświadczają. Wyczekują przecież przed drzwiami gabinetów na spóźnionych doktorów, spotykają się z deficytem empatii z ich strony, a czasem z opryskliwością i brakiem zainteresowania.
Choć dyżurowanie na kontraktach przez kilka dni non stop może wynikać ze szlachetnej obowiązkowości (bo jak zostawić oddział bez nadzoru albo nie przyjść na kolejny nocny dyżur, skoro inni odmawiają?), wielu jest takich, którym tzw. pracoholizm po prostu odpowiada i jest kwestią ich wyboru. Przecież kredyt sam się nie spłaci, dom nie wybuduje.
Najwyraźniej nie wszyscy potrafią zauważyć granicę, której przekroczyć nie powinni, niezależnie od pobudek, jakimi się kierują, biorąc na swoje barki zbyt dużo. Z większą łatwością przychodzi zalecić pacjentowi, skarżącemu się na objawy wypalenia i depresji, aby poszedł na zwolnienie i odpoczął, niż samemu udzielić sobie takiej rady i konsekwentnie z niej korzystać. „My, lekarze, mamy skłonność do robienia z siebie superbohaterów” – twierdzi wypowiadająca się w „Gazecie Wyborczej” psychiatra, dr Maja Herman. I stawia chyba właściwą diagnozę: „Sami się leczymy i to nas gubi. Nie mamy czasu, żeby chorować, nie mamy czasu na terapię”. Poza tym, gdy psychiatra mówi o swojej depresji, o jakimś kryzysie lub wypaleniu, jest postrzegany przez innych lekarzy jako słabeusz.
Chociaż w poprzednim numerze „Pulsu” wspomniana dr Flaga-Łuczkiewicz wymieniła kilka przykładów reakcji będących zaprzeczeniem i wyparciem własnych problemów ze zdrowiem, przytoczę jeszcze jeden – z podwórka onkologii. O odgrywanych na pokaz rolach superbohaterów opowiadała mi kiedyś psycholog, która wspiera lekarzy, kiedy nie potrafią sobie poradzić z emocjami podczas własnej choroby nowotworowej: – Nie wszyscy czują się bogami, jak przedstawiał kardiochirurgów jeden z filmów. Ale nieobce jest im przekonanie, że są silniejsi i odporniejsi niż przeciętni ludzie, których na co dzień leczą.
Medycyna uczy pokory, ale też testuje wyobraźnię. Nieraz lepiej mniej wiedzieć, by ze spokojem rozpocząć leczenie niż na podstawie zawodowego doświadczenia wyobrażać sobie z trwogą wszystko, co może się wydarzyć. Ta świadomość jest niestety balastem – przyznają psychoonkolodzy. Jednym z bohaterów mojego tekstu w „Polityce” był wówczas dr Andrzej Cichocki, chirurg z Narodowego Instytutu Onkologii przy ul. Wawelskiej w Warszawie, który zgodził się podzielić wspomnieniami z początków własnej choroby nowotworowej: – Dokładnie sprawdzałem, jak mnie leczą. Starszych i młodszych, mniej doświadczonych.
Jak radził sobie na co dzień? – O wielu rzeczach dowiadywałem się jak przeciętny pacjent, w szpitalu, bo na studiach medycznych ani zjazdach nikomu się o tym nie mówi, np. jak łóżko wyciąga z człowieka resztkę sił po trzech miesiącach leżenia albo jak realistyczne halucynacje można mieć po morfinie.
Przydarzył mu się nowotwór, który często operował u innych, więc wszystkie dane o przeżywalności i metodach znał z pierwszej ręki. Nie musiał pielgrzymować po gabinetach innych lekarzy ani sprawdzać w źródłach, co go czeka. Jednak zdaniem psychoterapeutów zarówno w przypadku nowotworu, jak i depresji pozostawanie w chorobie samemu, tylko z własną wiedzą o niej i osobistymi doświadczeniami wyniesionymi z opieki nad pacjentami, nie zawsze ma walor uspokajającego balsamu. Na wiele pytań nawet najmądrzejszy profesor medycyny nie musi znać wszystkich odpowiedzi. Nie każdy lekarz potrafi wyjść ze skorupy swojej omnipotencji i przyznać się szczerze przed lustrem, że powinien porozmawiać z kimś, kto podobną drogę ma już za sobą. Ideałem byłaby rozmowa z innym chorym, najlepiej również medykiem, choć tej granicy prywatności wielu lekarzy nie chce przekroczyć.
Lekarz, który zaakceptuje swoją chorobę i nie będzie jej próbował wypierać po kuracji, jest z pewnością już innym – nie tylko dla siebie, ale też dla chorych i współpracowników – ekspertem. Może to pomóc w budowaniu późniejszych relacji z kolegami w pracy i pacjentami. Trudne doświadczenia hartują i uczą empatii.
Kiedy wszyscy narzekają na jej brak, nikt nie pyta, skąd lekarz u kresu sił ma ją czerpać, by pacjent czuł się usatysfakcjonowany? Za deficyt empatii obwiniani są sami lekarze, a może trzeba by zacząć od przyjrzenia się poziomowi stresu w ich pracy? Przepracowanie jest decydujące w wyzwalaniu poczucia zniechęcenia. W przytoczonym artykule z „Gazety Wyborczej” jedna z bohaterek wyznała, że zaszła w ciążę również dlatego, żeby odpocząć od kieratu w szpitalu. Ale czy wyczerpanie nie jest tym samym czynnikiem, który stoi na przeszkodzie lepszemu zrozumieniu sytuacji chorego przez lekarza? Nie to, że nie potrafi albo nie chce, zwyczajnie może być wykończony. Sami klinicyści sądzą, że przyczynia się do tego presja czasu w systemie (który przedkłada liczbę pacjentów nad jakość leczenia), brak kontroli nad chaotycznym środowiskiem pracy oraz niekończące się zadania administracyjne. I nie będzie chyba dla nikogo zaskoczeniem, że to te same czynniki, które powodują u lekarzy wypalenie zawodowe.
Dawniej było inaczej? Tendencja do nostalgicznego spoglądania wstecz na rzekomo łatwiejsze czasy może wynikać z naturalnej potrzeby stawiania się w gorszym położeniu. Nestorzy medycyny wcale nie mieli pracy lżejszej, a to, co ją różniło od dzisiejszej – i na minus, i na plus – to dużo mniejsze apanaże w sektorze publicznym oraz brak bodźców, które nawet w czasie wolnym natrętnie mogą przypominać o zawodowych obowiązkach.