Logowanie do profilu lekarza

Przez login.gov

zdrowie lekarzy

Fot. TungArt7/Pixabay

Zdrowie lekarzy 23.09.2024 r.

(Nie) przychodzi lekarz do lekarza

Autor: Hanna Odziemska

Jesteśmy trudnymi pacjentami. Łacińskie słowo patiens oznacza kogoś, kto cierpi, a my wybitnie nie lubimy cierpieć. Żyjemy w ciągłej gonitwie między kilkoma miejscami pracy, przeplatanej od czasu do czasu aktywnie spędzanym urlopem, nie mamy cierpliwości ani żadnej przestrzeni życiowej na własne cierpienie. A kiedy cierpienie przychodzi, długo próbujemy je ignorować i naiwnie wierzymy w swoją niezniszczalność.

Michał, specjalista medycyny rodzinnej, łączył pracę lekarza POZ i prowadzenie gabinetu USG, co dawało mu zajęcie od rana do wieczora przez cały tydzień i dodatkowo w soboty. Sympatyczny, wesołego usposobienia, taki luzak. Podkrwawiał sobie w cichości bielizny aż do dnia, kiedy biały lekarski fartuch przesiąkł mu krwią z tyłu, trochę poniżej pleców. Wtedy zrozumiał, że żarty się skończyły, i zrobił kolonoskopię. Potem była operacja, stomia i dalsze leczenie onkologiczne. Na pytanie, czemu wcześniej nie wykonał badań, odpowiada, że nie miał czasu, bo spłaca dwa kredyty i musi pracować.

Ewa pracuje w szpitalu, na oddziale chorób zakaźnych. Miała dużo stresów: przemocowy mąż, potem rozwód, walka o dzieci i podział majątku. Pewnego wieczoru, kiedy była sama w domu, poczuła duszność. Była tak słaba, że ledwie zdołała przejść kilka kroków, aby sięgnąć po telefon. Zadzwoniła do brata, też lekarza, który akurat miał dyżur w szpitalu. Opisała swoje objawy i poprosiła, żeby przyjechał podać jej jakieś leki, najlepiej dożylnie. Brat kazał jej natychmiast wezwać zespół ratunkowy.

 Co ty mówisz! – oburzyła się Ewa. – Przecież oni mają tam co robić, nie będę zajmować miejsca komuś, kto naprawdę potrzebuje pomocy!

Brat był nieugięty i Ewa w końcu wezwała karetkę. Miała masywną zatorowość płucną i szczęście, że ugięła się pod presją brata.

Karol leczył nadciśnienie od czasów studiów. Podczas rezydentury w szpitalu jego życie było w zasadzie ciągłą pracą, z krótkimi przerwami na odespanie dyżurów i zrobienie prania. W pokoju lekarskim zawsze były próbki leków, więc kiedy kończył mu się ramipryl, sięgał po amlodypinę lub indapamid. Leczył się – podobnie jak niektórzy koledzy i koleżanki z oddziału – tym, co było w szufladzie. Badań nie robił, bo po co, a zresztą nie było czasu, podobnie jak na wystawienie sobie recepty, bo przecież do tego trzeba zrobić dokumentację. Miał jasną karnację, więc zaczerwienienie twarzy i szyi rzucało się w oczy. Kiedy poczuł w końcu ból w klatce piersiowej i wpadł w panikę, pozwolił zmierzyć sobie ciśnienie. Skurczowe było powyżej 200 mm Hg.

 Kto cię leczył? – pytała zbulwersowana koleżanka.

Nie odpowiedział, bo „doktor Szuflada” to jeszcze większy wstyd niż „doktor Google”.

Teresa jest pediatrą, a przy tym dziarską, energiczną siedemdziesięciolatką i ciepłą emocjonalnie osobą, w pełni oddaną swoim małym pacjentom. Dzieci i wnuki odchowane, więc można zająć się swoją pasją – pracą.

 A kiedy pani doktor robiła kolonoskopię? – usłyszała podczas wizyty u koleżanki, do której poszła „tylko po skierowanie na morfologię”. Oczywiście, nigdy nie robiła kolonoskopii. Ciśnienie tętnicze na wizycie – 170/100 mm Hg. Leków nie bierze, bo „dobrze się czuje”. Bała się tej kolonoskopii, bardziej może wyniku niż samego badania, ale wyszło dobrze, więc jest z siebie dumna. Pochwaliła się koledze pulmonologowi, od którego usłyszała sarkastyczne: – To lepiej rzuć fajki, bo bronchoskopia może ci się już tak nie spodobać.

Maria, anestezjolożka, po przejściu na emeryturę odeszła ze szpitala i dorabiała dyżurami w POZ. Chociaż poruszała się przy pomocy kul łokciowych, była twarda, pracowała pełną parą. Nie leczyła się, bo mówiła, że „tylko nogi ma chore, reszta jest w porządku”. Pewnego dnia podczas pracy po zbadaniu pacjentki siadła jak zwykle do komputera wystawić recepty i zalecenia, ale nie zdążyła. Osunęła się na fotelu. Upłynęła dłuższa chwila, zanim zszokowana pacjentka zorientowała się, że coś jest nie tak, i pobiegła po pomoc. Wykonano resuscytację, przyjechał zespół ratownictwa. Nie udało się…

Córka Antoniego, neurologa po sześćdziesiątce, zdecydowała się wezwać do domu lekarza rodzinnego, kiedy ojciec po kilku miesiącach pogarszającej się sprawności pewnego poranka nie zdołał wstać z łóżka. To nie było w jego stylu, zawsze obowiązkowy, nigdy nie spóźniał się do pracy. Tego dnia nie był w stanie wstać ani do pracy, ani do toalety. Lekarz rodzinny stwierdził niedowład kończyn dolnych, wystawił skierowanie do szpitala i wezwał karetkę przewozową. Okazało się, że Antoni ma głęboką niedokrwistość z niedoboru witaminy B12, a ostatnią morfologię robił dziesięć lat temu.

 No przecież pracowałem, nie było czasu na badanie się. Zresztą dobrze się czułem – tłumaczył się córce.

Marek, chirurg po czterdziestce, też się nie badał, za to dużo palił. Pewnego dnia, już po skończonych zabiegach, wyszedł na papierosa, po czym wrócił do pokoju lekarskiego i dziwnie się poczuł, jakby słabo. Zdecydował, że zostawi samochód na szpitalnym parkingu i poprosił kolegę z oddziału o podwiezienie do domu. Rozmawiali w czasie jazdy, Marek jak zwykle narzekał na zarobki i przeciążenie pracą, od czasu do czasu rzucił jakiś żart. Nagle przestał się odzywać. Kolega zatrzymał się, wyciągnął go z auta i zaczął reanimować, ktoś wezwał ratownictwo, ale było za późno…

Do mojego gabinetu wchodzi Monika, laryngolożka.

 Miałam iść do dermatologa, ale pomyślałam, że może ty mi więcej powiesz. Zobacz.

Na tułowiu i kończynach ma rozsiane wykwity półpaśca, po obu stronach ciała. Badam ją, po czym przez dłuższą chwilę w milczeniu patrzymy sobie w oczy i wiem, że obie mamy tę samą myśl: czy to nie rewelator nowotworu.

 Szukamy – mówię, wystawiając jej skierowania na diagnostykę – w nadziei, że nie znajdziemy.

 Wiesz – mówi Monika – jeśli jestem chora, to ta wiedza i tak mnie nie ominie. Wiem, zawaliłam, od kilku ładnych lat nie robiłam nawet morfologii. Tylko praca, dom, doktorat… Ale jeśli coś mam, to wolę wiedzieć. Jeśli to final countdown, chcę znać mój limit, uporządkować sprawy.

Jesteśmy naprawdę trudnymi pacjentami, nikt z nas nie chciałby takich leczyć. Nie stosujemy profilaktyki, nie przestrzegamy dyscypliny w wykonywaniu zaleceń, nie badamy się. Oczywiście, są chlubne wyjątki, ale zjawisko „szewca bez butów” vel „lekarza bez leczenia” jest dość powszechne w naszym środowisku. A przecież tak dbamy o pacjentów, badamy, zalecamy, edukujemy. Tymczasem samych siebie nie traktujemy jak lekarz pacjenta, bardziej jak XIX-wieczny właściciel fabryki robotników. I jak się dobrze zastanowić, to znane powiedzenie: „Lekarzu, lecz się sam”, przestaje bawić.

Hanna Odziemska

Autor: Hanna Odziemska

Treści autora ⟶

Nasza strona wykorzystuje pliki cookies. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, zgodę na ich użycie, oraz akceptację Polityki Prywatności.